Doktor Desmond [PL]

Doctor Desmond

Całe moje życie mieszkałem w tej miejscowości. Była to wioska na uboczu, typowo farmerska, jednak nie bazująca na jednej czy dwóch wielopokoleniowych rodzinach. Mieliśmy nawet sklep i kowala, szkółkę dla dzieci, mały bar, jak również osobę zajmującą się naszymi chorobami, o ile nie wymagały szpitala – pannę Gobbins. Celowo nie nazywam jej lekarką, ale też nie znachorką (choć większość jej kuracji bazowała na ziołach) – była to dyplomowana pielęgniarka, która spędziła gros swojego zawodowego życia w sporym szpitalu w Pigeon Forge. Pochodziła stąd i tu wróciła, aby zaopiekować się swoją niedołężną matką i naszymi boleściami.

Stary Henry miał dom na uboczu od drogi prowadzącej do naszej wioski, nieco pod górę, ukryty za szpalerem drzew zdziczałego sadu. Nie był lubiany we wsi, a jego własne dzieci rozpierzchły się po świecie, czy to z powodu jego parszywego charakteru, czy też szukając kariery innej niż rolnika hodującego co rok kukurydzę. Dość powiedzieć, że gdy odszedł, to poza pastorem z sąsiedniej, większej wsi (gdzie był cmentarz) żegnało go może kilka osób. Widać wyprawa te dziewięć mil konnym wozem była bardziej nużąca, niż satysfakcja z tego, że moment przykrycia przez ziemię tego typa można było zobaczyć na własne oczy.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale z pewnością kilka lat później, kiedy już moje dzieci nie były ciągle upapranymi bobasami, przy półce na kanki z mlekiem na drodze do starego domu Henry’ego pojawił się jego pordzewiały rower, jak również napis – strzałka na drewnianej tabliczce przybitej do drzewa – „Desmond Tisawarga – lekarz”. Nazwisko nie miało związku z poprzednim lokatorem i brzmiało mocno egzotycznie. Wzbudziło naszą ciekawość, którą zaspokoiliśmy obserwacją z posesji panny Gobbins, jako że jej płot graniczył z domem Henry’ego, a wysoka, wcale nie koszona trawa i drewniane, dość gęste szczeble ogrodzenia gwarantowały prywatność.

To był starszy, niski i korpulentny pan, z wąsem, ubrany przeważnie na biało. Właściwie po paru dniach obserwacji mieliśmy wrażenie, że wcale się nie przebiera. Chodził w lekarskim kitlu lub w czymś bardzo podobnym do szlafroka w białym kolorze. Byliśmy jednak ciut za daleko, żeby ocenić to dokładnie.

Pierwsza z doktorem Desmondem porozmawiała panna Gobbins. Przekazała nam z okazji niedzieli informacje przybliżające nam postać nowego gospodarza na posiadłości Henry’ego. Okazał się nim być skromny lekarz z dużego miasta, chcący odpocząć od jego zgiełku. Posesję odkupił. Nie podpierał swojej praktyki stosem dyplomów i podziękowań, ale zamierzał udowodnić umiejętności praktyką. O swojej poprzedniej pracy nie opowiedział pannie Gobbins za wiele, natomiast tabliczkę wywiesił dlatego, że chciał chętnie, w miarę wolnego czasu pomóc miejscowym. Szybko doszedł do porozumienia z naszą pielęgniarką i już w kolejnym tygodniu zapraszała ona chorych nie do siebie, ale do sympatycznego, jak sama stwierdziła, doktora Desmonda. Z czasem nieufność została przełamana, a i najbardziej zatwardziali zwolennicy ramkowych dyplomów miastowych konsyliarzy zaufali naszemu lekarzowi, widząc, jak skuteczne były jego kuracje.

Niby miejscowość nie była aż taka ludna, ale w niedługim czasie doktor pacjentów i pacjentek zaczął mieć sporo. Im bardziej wiedzieli o tym, że jego kuracje są skuteczne, tym łatwiej przypominali sobie o dolegliwościach i szczerzej o ich uleczeniu mówili. Dość wystarczyło posłuchać, aby upewnić się, że Desmond swojego dyplomu nie znalazł w stodole. Leczył skutecznie, o ile był w domu i właściwie jego okazjonalne, losowe nieobecności były większą bolączką niż nasze choroby – bo z tymi dawał sobie doskonale radę. Za kilka lat praktyki może tuzin pacjentów odesłał do szpitala w Pigeon Forge, a całą resztę opatrzył i wyleczył aż do pełnego wyzdrowienia. Nie zmarł nikt.

Zgadywaliśmy, że musi jeździć na rowerze, tej starej damce, na której jeździł Henry. Stała oparta pod dużym drzewem, przy skręcie na posesję. Gdy roweru nie było – próżno było szukać pomocy. Znaczyło to, że doktor pojechał nim do sąsiedniego miasteczka, albo nawet dalej. To ostatnie przypuszczenie wynikało z faktu, iż nie prowadził tam żadnej praktyki, jak również nie był tam widywany ani choćby okazjonalnie zauważony, pomimo charakterystycznego wyglądu. Nigdy nie był też na sobotnim targu, gdzie kwitła wymiana towarowa i gdzie poznać i nabyć można było nowinki modowe z wielkiego świata.

Nie utrzymywałem z Desmondem żadnych kontaktów, ale gdy syn dostał boleści i przypuszczałem, że mógł zjeść jakiś trujący owoc w lesie, natychmiast pośpieszyłem do niego. Będąc już na drodze do jego domu spotkałem pannę Gobbins, pchającą swoją matkę na wózku inwalidzkim. Starej pani Grety nie widziałem już dobrych kilka lat.

– Dzień dobry, choć może i nie do końca dobry – zagaiłem – czy pan doktor poratuje mi syna?

– Ależ na pewno, nie ma nikogo teraz u niego.

Zaofiarowałem pomoc w pchaniu wózka, a Gobbins wzięła za rękę mojego słaniającego się pierworodnego i weszli do środka. Kilka minut po tym, jak skończyłem ustawiać wózek przy ścianie domu tak, aby słońce nie świeciło staruszce prosto w oczy, w drzwiach stanął mój syn, z mocno niewyraźną miną, a za nim doktor.

– Dobrze, że przyszedł pan szybko, panie Thomas. Dzieciak zjadł trujące grzyby. Ale już podałem mu lekarstwo. Tu ma pan drugą dawkę, proszę mu dać w dniu jutrzejszym – podał mi papierową torebkę z jedną białą tabletką na dnie.

– I już mu się poprawiło? Wymiotował niewiarygodnie…

– Poprawiło się. Oczywiście, że nie jest w pełni sił, bo jest odwodniony, ale trucizna jest zneutralizowana. Niech pije i je w miarę możliwości, tylko proszę już bez głupich pomysłów ze zjadaniem wszystkiego, co się napatoczy – to ostatnie zdanie skierował już nie do mnie, ale do syna, który przytakiwał cały czas, z zadartą do góry głową i łzami w oczach.

– Ile się należy? – zapytałem, ale doktor machnął tylko ręką, wszedł do domu i zamknął drzwi.

– On od nikogo nie bierze pieniędzy – powiedziała babcia Greta – brzydzi się tym. Źle, że pan mnie nie zapytał, albo córki.

– Pani Greto, pani wybaczy, skąd ja mogłem to wiedzieć, czy chociaż przypuszczać. W dzisiejszych czasach za wszystko się płaci. Dobrze chociaż, że woda w studni jest za darmo…

– o ile się ją samemu wykopie – zaśmiała się.

Patrzyłem z niedowierzaniem, jak syn pobiegł jakby nic się nie stało na główną drogę, bo usłyszał zapraszające krzyki starszych kolegów. Zapewne śledzili nas i czekali na wynik leczenia. Pewnie któryś z nich podpuścił małego, a potem bali się, że umrze – pomyślałem.

– Niesamowicie szybko mu pomogło – skonstatowałem.

– Ja tylko cztery tabletki wzięłam od niego i patrz pan, ile mi się poprawiło – już z łóżka wstaję. Kochany doktor obiecał, że jak będę wytrwale ćwiczyć, to nawet będę sama chodzić.

– Matka leżała już długo – zza moich pleców odezwała się panna Gobbins, która wyszła właśnie na zewnątrz – doktor stwierdził wadę serca i paraliże od kręgosłupa i dał kurację, no i jak sam pan widzi i słyszy – działa. Nigdy nie wierzyłam w te nowoczesne tabletki, ale jednak byłam w błędzie.

– To on wadę serca też leczy tabletkami?

– Doktor wszystko leczy tabletkami. Taki nowoczesny. Z miasta je ma, na każdą prawie chorobę.

Ciężko było to jakkolwiek skomentować – młodemu faktycznie pomogło i to od razu. Dałem mu tę drugą tabletkę, choć nie chciał zażyć i twierdził, że czuje się doskonale. Pomyślałem, że zapytam kilku sąsiadów, co sądzą o doktorze, ale nie znalazłem nikogo wśród znajomych, kto nie wyrażałby się w samych superlatywach.

Minęło może parę miesięcy i przy jesieni zdarzyło się nieszczęście. Przy zwózce siana dzieciaki pomagające w polu pchały się zawsze na szczyt kopy na wozie, a że sam w dzieciństwie uważałem to za frajdę po sporym jak na nastolatka wysiłku, toteż nie zabraniałem, a nawet zachęcałem, aby zobaczyły świat z góry. Niestety przy przejeździe drewnianym pomostem przy wodzie załamała się jedna z desek podestu opartego na kamiennej skarpie i wstrząs wyrzucił mojego syna do stawiarki. Błoto dawało dobrą amortyzację, ale niestety spadając zahaczył o mur przypory i poważnie uszkodził sobie łokieć. To był słyszalny trzask kości.

Darł się wniebogłosy, czarny cały od błota, pokrwawiony i obolały. Jako że dom doktora był może odległy o kilkaset jardów, to pobiegłem z moją ukochaną ofiarą wypadku na rękach, licząc na to, że Desmond będzie w domu.

Na szczęście był. Siedział na bujanym krześle, ofiarowanym przez naszego cieślę i dyskutował zawzięcie o ziołolecznictwie z panną Gobbins i jej matką, o dziwo siedzącą zwyczajnie za stołem, obok córki. Na stole był czajnik, filiżanki i patera z ciasteczkami. Miło spędzali czas.

Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że przerywam im pogaduszki, ale syn naprawdę potrzebował pomocy. Nie byłem ekspertem od gnatów, ale wyglądało to na poważne złamanie.

Desmond zachował się dokładnie tak, jak się spodziewałem. Widząc pokrwawione dziecko zerwał się z krzesła i od razu zaprosił nas do środka, otwierając drzwi. Wszedł za nami i wskazał mi ławkę przy ścianie, dzieciaka zabrał na duży biały lekarski fotel obok. Popatrzył na ranę na łokciu i przedramieniu.

– Upadł?

– Z wozu, do stawiarki, ale musiał zawadzić o mur albo deski.

– To tłumaczy, dlaczego jest taki brudny.

Desmond obejrzał uważnie przedramię. Dotykał je w wielu miejscach i poruszał nieznacznie. W końcu podsumował:

– Kość łokciowa jest strzaskana, ale łokieć jest cały.

Naprawdę bałem się o dziecko, a sam nigdy nie miałem nerwów jak postronki. Przez zęby wydusiłem:

– Czyli że w wielu kawałkach?

– W kilku, ale da to radę naprawić.

– Nie trzeba prześwietlenia, w szpitalu?

Doktor zdjął okulary i popatrzył na mnie spokojnym wzrokiem. Miał nietypowe, zielone tęczówki.

– Nie trzeba. Niech pan zaufa. Najwyżej jak się nie zagoi, pojedzie pan do szpitala narzekać na mnie. Na dziś widzę, że to da się wyleczyć odpowiednim opatrunkiem i lekarstwem przyśpieszającym gojenie.

Sięgnął do swojej szuflady i wygrzebał białą pigułę, po czym zwrócił się do szlochającego syna:

– Masz tu cukierka, od razu poczujesz się lepiej.

Ten cukierek jednoznacznie przypominał mi jego lekarstwa.

– Stop, stop! – zawołałem. – Doktorze, pan dał mu pigułkę zamiast cukierka. Nie jedz tego, synu!

Desmond popatrzył na mnie i jednocześnie odebrał tabletkę dziecku. Popatrzył następnie na nią przybliżając sobie do oczu.

– Czujny pan jest, panie Thomas, ale wszystko w porządku. To nie lek, tylko cukierek miętowy. Faktycznie one teraz są podobne do leków. Tak robią, żeby dzieci zażywały leki bezproblemowo. Dam i panu.

Oddał synowi cukierek, a ten dał go mi. Desmond wygrzebał z szuflady kolejny. Skosztowałem – to faktycznie była miętówka. Skinąłem do syna, a on wziął zdrową ręką cukierka i wsadził do ust. Powiedzmy, że byłem zdenerwowany i jednocześnie sceptyczny. Ale nie aż tak sceptyczny, żeby zabronić synowi pożarcia rzekomego cukierka. I chyba jednak nie miałem racji – wnioskując z uśmiechniętej buzi smakowało młodemu bardziej nawet, niż landrynki ze sklepu.

Desmond patrzył na to chwilę. Wyraźnie chłopak się uspokoił, zresztą sam poczułem się dużo pewniej.

– To teraz, młody bohaterze, czas na opatrunek usztywniający. To tak, jakby dom murować.

Lekarz przyniósł z zaplecza rodzaj bandaży i około półlitrową puszkę bez oznaczeń. Myślałem, że chłopak będzie darł się wniebogłosy, gdy lekarz zawijał jego rękę, ale nawet obyło się bez wrzasków. Desmond cały czas opowiadał coś o podróżach i o wszechświecie – wzbudzając ciekawość i oddalając troski dzieciaka. Na koniec otworzył puszkę i cały bandaż zalał zielonkawym płynem. Zadbał o to, aby cały materiał zniknął w mazi dość nienaturalnego koloru, umył ręce i powiedział do chłopca:

– Boli?

– Nie boli, proszę pana.

Obrócił się do mnie z uśmiechem:

– Będzie dobrze, panie Thomas, ale tabletki też będą potrzebne, żeby się migiem zrosło. Dwa dni i będzie po sprawie, a tę biohydrokoloidową żywicę usunę jeszcze jakieś dwa dni później.

– Hydro-co, panie doktorze?

– Och, mam na myśli opatrunek, ten zielony.

Nie ma wątpliwości – miał gość pojęcie o swojej robocie i wcale mnie nie dziwiło, że jego sława dość szybko rozniosła się do miasteczka, a nawet dalej – niekiedy przyjeżdżali ludzie naprawdę zmaltretowani chorobami – czy to swoimi, czy dzieci lub rodziców – a nasz lekarz radził sobie z większością przypadków. Nie da się też powiedzieć, że wszystko ogarniał – ewidentnie cudotwórcą nie był – niekiedy odsyłał do szpitala w mieście, szczególnie po poskładaniu złamań, albo też nawet raz powiedział, że nie wie, jak poradzić. Cóż, życie.

Pamiętam szczególnie przypadek pani Hopkins (nie mylcie proszę z Gobbins), która uczyła w szkole średniej w naszym pobliskim miasteczku, przy czym akurat była humanistką. Wtedy nie było jeszcze mocnej specjalizacji i przedmiot humanistyczny był obowiązkowy na wszystkich kierunkach zawodowych. Była to jednocześnie sympatyczna i bardzo kobieco wyglądająca nauczycielka, uwielbiająca dygresje poza proponowanym przez reżim kształcenia tematem głównym. Lubili ją wszyscy uczniowie i uczennice, szczęśliwi, że opowiada o historii świata i Stanów Zjednoczonych, ale też, że nie każe wkuwać dat i wydarzeń czy wierszy na pamięć. Jak pamiętam (bo i sam do tej szkoły chodziłem po skończeniu podstawówki) jej lekcje były rodzajem krótkich, ale przyjemnych wakacji.

Kiedy jej najmłodszy syn przywiózł ją autem do nas, nie poznałem jej. Domyślaliśmy się, że to już terminalny stan raka. Zapadnięta twarz, szara cera i drgawki w szponiastych dłoniach. Minęło sporo lat, pamiętałem ją ledwo co z wyglądu, a jej dzieciaka zresztą praktycznie też nie kojarzyłem – gdy chodziłem do szkoły, był pacholęciem w portkach na szeleczkach, niekiedy wpadającym do szkoły za rękę z ojcem na „przytula” do mamy i tyle.

Desmond wydawał się bardzo przejęty, gdy wyszedł do chorej i zorientował się w sytuacji. Po wstępnej ocenie, przeglądnięciu papierów z dotychczasowych kuracji i rozmowie z bliskimi pani Hopkins została wniesiona do gabinetu. Doktor wyprosił wszystkich i w poczekalni nerwowe milczenie dobrze oddawało stan rzeczy. Nie dziwcie się, że siedziało nas tu sporo – byliśmy tu – czy to dawni uczniowie, czy przyjaciele. Myślę, że nie oczekiwaliśmy od niego cudów – nikt o zdrowych zmysłach nie liczyłby na uzdrowienie z raka z przerzutami (co było wiadomo już wcześniej, jako że leczył ją szpital w mieście) ale chociaż uśmierzenia bólu. Ogólnie była to bardzo dramatyczna sytuacja.

Jakkolwiek jej rokowania w dokumentacji medycznej były żadne – przeżyła. Desmond nie był pewny, czy terapia się uda – wiem to od Hopkins. Sama miała bliski kontakt nie tylko ze mną, ale jeszcze z jednym byłym uczniem z wioski i z całą czeredą, która przeprowadziła się do miasteczka. Oblegaliśmy ją jak komary leżakowicza nad stawem w czerwcu.

Nie uwierzycie, podobnie jak nie uwierzyli lekarze z miasta – on leczył ją tabletkami, które wyraźnie jej pomogły. Po prostu wyzdrowiała, czy może bardziej uczciwie – podzdrowiała i po paru tygodniach pojechała do miasta na kolejne badania. Ale to już nie była ta zasuszona, konająca kobieta przywieziona do Desmonda – to była pełna werwy nasza była nauczycielka.

Dużo wtedy rozmawiałem z Desmondem, bo akurat ja bardzo lubiłem panią Hopkins, a że jeszcze pomógł mi nie jeden raz z synem – miałem do niego pełne zaufanie. Sam też był zaaferowany sytuacją i powiedział pani Hopkins, że po badaniach i leczeniu w mieście czeka na nią z leżakiem i dobrym winem i prosił, żeby niezależnie od zaleceń i leczenia pamiętała o danych jej tabletkach. Wiele razy siedzieliśmy potem razem na herbacie, z Gobbins ale i też sami. Miałem do niego niedaleko, właściwie po jej domu to była to kolejna zagroda. Miał facet gadane – opowiadał o przyrodzie, o Wszechświecie i wielu wymiarach – jakkolwiek nie miałem nijakiej wiedzy z fizyki, to jednak jego opowieści przy herbacie albo i przy piwie były tak obrazowe, że naprawdę poczułem się kimś, kto rozumie, gdzie i po co jest. Od nauczycielki przyszły też listem dobre wieści – ponoć przerzuty cudownie zniknęły, a główny guz też nadawał się już do operacji i nawet wyznaczono już jej termin.

Wkrótce potem nasz lekarz stał się niesamowicie popularny – widać było działanie poczty pantoflowej. Na wizyty zaczęły umawiać się osoby z miasteczka, jak również po niedługim czasie – z większego miasta położonego ponad 30 mil od naszych sadyb. Pod domem Desmonda zaczęły ustawiać się kolejki i sam lekarz poprosił mnie i Gobbins o zaprowadzenie porządku.

W pamięci utkwił mi szczególnie jeden przypadek, gdy kilkunastoletni młodzian został przywieziony przez ojca czarnym, pięknym Studebakerem. Akurat miałem dyżur jako pomocnik (sporo też z przytoczonych tu historii wiem od Gobbins, ale traktujcie je jako pewne, bo to bardzo uczciwa osoba), zresztą w rolnictwie praca jest mocno sezonowa – w tym okresie cieszyłem się z tego, że zamiast nudzić się, mogę przysłużyć się naszemu eskulapowi. Wracając do tego przypadku – wraz z chłopcem i ojcem przyjechał dziadek, taki siwy i łysawy, z dłuższymi włosami z tyłu. Zaanonsowali stłuczoną nogę a dzieciak szlochał i jęczał. Lekarz obejrzał nogę, spojrzał na zaaferowanego ojca, po czym stwierdził

– To da się wyleczyć. Do kuracji użyjemy najpierw diwodorku tlenu.

– Czego dokładnie? – zapytał ojciec. – Czy to bezpieczne dla dziecka?

– Pan żartuje sobie? – obruszył się dziadek.

– To zwykła woda – Desmond przecierał nogę wodą, namydlił nieco tetrę i starł powierzchnię kolana. Wyglądało zwyczajnie, jakby nic się nie stało.

– I jak pan widzi – po problemie.

– Nie będą potrzebne żadne tabletki? – zapytał ojciec, na co Desmond poprosił pacjenta i dziadka o wyjście do sionki – a sam zwrócił się do mężczyzny:

– Jedyne, co mógłbym tu przepisać, to raczej tabletki dla pana, na mądrość. Nie może pan tak dawać sobą pomiatać rozwydrzonemu dziecku. Dokładnie nic mu nie było, namalował sobie te rany i obtarcia.

Coś tam się jeszcze awanturowali, w końcu wyszli obrażeni, zabrali młodziana i odjechali.

Doskonale pamiętam ten ostatni spokojny wieczór – siedzieliśmy przed domem Desmonda, grając w karty – on, Gobbins, ja i jej matka. Rozmawialiśmy o snach, o ich spełnianiu się w rzeczywistym życiu. Dla doktora sny zawsze stanowiły coś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości – sporo o tym opowiadał. Ciężko to było pojąć, ale w końcu też sam śniłem niekiedy niestworzone bajdury. A to byłem kowbojem na Dzikim Zachodzie, albo też nawet lekarzem. Opowiedziałem kilka historii, które spamiętałem z tego, co mi się przyśniło.

Tak to jest, panie Thomas – podsumował to Desmond – sny bywają tak samo bogate w treść, jak rzeczywistość, ale jak się obudzimy, to pamiętamy tylko tyle, na ile nasz mózg tym snem był w stanie kierować. Te sny, gdzie śnimy bezwolnie nie odciskają się w naszej lokalnej rzeczywistości. Kiedyś słyszałem taką teorię, że śnić możemy tylko to, co już kiedyś widzieliśmy – w postaci kolaży, kompilacji. Ale prawda jest taka, że przy odrobinie treningu możemy pokierować snem, spotkać w nim innych śniących albo i przenieść się do zupełnie innego świata. Możemy też być kimś innym, wyglądać zupełnie inaczej niż w naszej rzeczywistości. Co więcej – nasze sny mogą być nawet bardziej twórcze niż nasze życie. Mało to wynalazków zostało wymyślonych we śnie? To tylko jedna z niesamowitych właściwości mózgu – żyjąc w tych naszych wymiarach możemy w nocy pojawić się w innych, bo nasz mózg jest bramą nie tylko do wiedzy, ale i do innych wymiarów i światów.

Nie, żebym nie rozumiał. Może jego mózg tak potrafił, ja byłem jednak skromnym człowiekiem i nie nadawałem się na osobę mającą funkcjonalnie brylować w jego teoriach. Jak spałem to spałem. Posłuchałem jeszcze trochę, ale gdy rozmowa zeszła na ziołolecznictwo, to poczułem senność i po pożegnaniu się pomaszerowałem do domu.

Wpadli następnego dnia o szóstej rano. Nie, nie do mnie – do Desmonda. Ale obstawili też miejscowość. Wszędzie pojawiły się Willysy, oraz zaskoczenie – znany mi już Studebaker. Dom lekarza był otoczony. Wojsko i nieznane mi służby ubrane na czarno. Byłem wtedy na zewnątrz, oporządzając sprzęt, ale czmychnąłem do domu. Jak tylko opanowałem nerwy, poszedłem pod kordon. Nie byłem sam, akcja postawiła na nogi dosłownie całą miejscowość.

Nic nie było widać, dość długo staliśmy sporą grupą ale w pewnym momencie zostałem zapytany o nazwisko i imię i zabrany do środka akcji, do domu Desmonda. Nie mogę powiedzieć, że się nie bałem – po prostu cała sytuacja była tak niecodzienna dla takiej cichej wioski jak nasza, że każdy by się bał.

W środku zastałem pannę Gobbins na krześle wniesionym z poczekalni, podobne czekało i na mnie. Usiadłem doprowadzony za ramię przez żołnierza.

Desmond siedział skuty kajdankami na fotelu dla pacjentów. W środku poza kilkoma zbrojnymi byli też wzburzony dziadek chłopca z malowaną raną i dowodzący akcją oficer. Dziadek, ubrany w szary garnitur i kontrastujące niebieskie rękawiczki lekarskie odezwał się:

– Czy teraz wreszcie będzie pan mówił? Spełniliśmy pana warunki…

Desmond skinął głową i odezwał się cicho:

– Tak, teraz będę mówił. Powtórzę jeszcze raz – chcę tylko, aby ci, którzy pomagali mi tutaj byli świadomi sytuacji. Nie chciałbym ich zostawić z pytaniami, niedomówieniami i troskami.

– Dobrze, wobec tego wracamy do początku. Pytanie pierwsze – jakim prawem twierdzi pan, że jest lekarzem?

– Mój dyplom znajdzie pan w lewej szufladzie komody za moimi plecami.

Dziadek skinął ręką i żołnierz podszedł i wyjął z szuflady rulon grubego papieru. Podał go dziadkowi, a ten rozwinąwszy wyjął okulary z kieszeni, ubrał je i zaczął go czytać.

Dowodzący odezwał się do żołnierzy podniesionym głosem:

– Panowie, jeżeli nakazałem dokładne przeszukanie pomieszczenia i nie zauważacie dużego rulonu w szufladzie, to jest to skrajna amatorszczyzna. Rozumiem stres, dużo mogę wybaczyć, ale nie takie błędy.

– Myślę, że nie jest to ich wina… – odezwał się doktor, ale dowodzący przerwał mu:

– Proszę nie odzywać się nie pytanym – pytania zadajemy pan profesor i ja.

– Przecież ten dyplom jest kompletnie fałszywy! – dziadek, który okazał się być profesorem, czerwony na twarzy odezwał się piskliwie – nawet pieczęć uniwersytetu jest fałszywa. „Science & Space Tech”, dobre sobie. Prawdziwie powinno być „Agriculture & Commerce” – w końcu sam ten uniwersytet kończyłem i jestem jego profesorem. University of Tennessee nie ma takich wydziałów! Podobnie zresztą nie ma wydziału medycznego.

Desmond patrzył tępo przed siebie. Nijak nie odniósł się do oskarżeń. Profesor przekazał dyplom jednemu z żołnierzy, który umieścił go w foliowym worku i wyniósł, po czym spacerując po pomieszczeniu kontynuował:

– Jedno już mamy – fałszywy lekarz. A teraz niech pan powie, na czym polega pańska metoda leczenia. Wszyscy dostają tabletki. Prawie wszyscy. Co więcej – wiemy i pewnie pan to wie, że działają one nawet na raka z przerzutami. Skąd pan je ma? Czy pan wie, jak one działają?

Desmond westchnął.

– Wiem, jak działają, w końcu jestem lekarzem. Rozumiem, że pan w to nie wierzy, ale nie zmienia to faktu, że ich farmakologia jest dla mnie znana. A skąd je mam? Otóż z szuflady, lewej, w biurku.

– Kpiarz z pana, ale w pańskiej sytuacji oczekiwałbym raczej bardziej szczerych odpowiedzi.

– Najprościej będzie, jak pan, panie profesorze, sam zajrzy do szuflady i zobaczy, że to prawda…

Profesor odsunął szufladę. Była pełna pigułek w nieopisanych słoikach.

Dowodzący zaczerwienił się na twarzy, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, jeden z żołnierzy odezwał się niepytany:

– Przysięgam, że była pusta, panie pułkowniku!

Desmond przytaknął. Profesor zaaferowany, rzucił:

– A może jesteś pan z… kosmosu?

– Z kosmosu to wszyscy są. Jak chodzi panu o to, czy jestem Ziemianinem – to tak, oczywiście. Jestem obywatelem Ameryki.

– Jakim cudem leki pojawiły się w szufladzie?

– Bardzo prosto. Chciałem, żeby tam były.

– A jak pan by nie chciał?

– To szuflada byłaby pusta, podobnie jak inne kiedy je przeszukiwaliście.

– To albo są czary, w co nie wierzę, albo jakaś niewiarygodna mistyfikacja. Są tam zamontowane skrytki?

Desmond milczał. Po dłuższej chwili pułkownik zaordynował:

– Najlepiej zabierzmy go, dajcie klatkę profesora. Za dużo cywili mamy na zewnątrz.

Jeden z żołnierzy wybiegł i już za chwilę wnieśli metalową klatkę z gęstą siatką i uchwytami do przenoszenia po bokach.

– To się nie uda – powiedział Desmond – zniknę. Rozumiem pański zamysł profesorze i imponuje mi, jak mocno mnie pan przejrzał, ale to nie zadziała. W moich wymiarach ta klatka jest tylko bezwymiarowym punktem. Nie zatrzymacie mnie tu.

– Dokąd zabieracie naszego doktora? Przecież on nic złego nie zrobił… – załkała Gobbins.

– Nowy Houdini znaczy się – zachichotał profesor, ale jakoś bez przekonania. Desmond sam wszedł do klatki. Zamknęli ją i wynieśli, a za klatką wyszli także pułkownik i profesor, w pokoju zostało dwóch wojaków. Za chwilę dało się z zewnątrz słyszeć szczęk metalu, gdy ładowali klatkę na ciężarówkę, a potem zatrzaskiwanie klapy.

– Już go nie zobaczymy – Gobbins zwróciła się do mnie ze łzami w oczach, ale nie wiedziałem co odpowiedzieć.

Skrzypnęły drzwi i Desmond wyszedł ze swojej sypialni, powodując szok u panny Gobbins. Tym razem miał na sobie szary szlafrok. Mi z kolei wydało się to tak dziwne, że aż normalne. Żołnierze też ani drgnęli, ale widać było na ich twarzach zdziwienie pomieszane z niedowierzaniem.

– Proszę się nie przejmować, ale oni zaraz tu wpadną na powrót – powiedział, po czym usiadł na fotelu. Faktycznie może po trzydziestu sekundach cała ekipa wojskowa z pułkownikiem, ale już bez profesora i jego klatki wparowała do środka. Tym razem jednak widać było respekt – trzymali dystans od fotela, stojąc pod ścianą.

– Jak pan to zrobił? – zapytał pułkownik.

– Proszę zawołać pana profesora, będzie potrzebny.

Pułkownik skinął ręką i żołnierz wybiegł i za chwilę przyprowadzono profesora. Nie był już taki pewny siebie. Wyglądał raczej na wystraszonego.

– Może mi pan obiecać, no i pan również – tu zwrócił się do profesora – że nie będziecie mi przerywać i spróbujecie zrozumieć, o czym mówię?

– Nic obiecać nie mogę, niech pan mówi – rzucił pułkownik.

Desmond popatrzył na nas i uśmiechnął się, po czym powiedział:

– Jak zapewne wiecie, gdy śpimy, to nasze marzenia senne pozwalają nam znaleźć się w nietypowych miejscach. Dzięki historiom i przygodom, jakie zdarzają nam się we śnie, nasz mózg wypoczywa. Wasza nauka przyjmuje na dzień dzisiejszy, że mózg działa tylko odtwórczo, kompilując sceny, zdarzenia i doświadczenia, które już nam dane było poznać. A jednak tak bardzo wiele wynalazków – czyli zupełnie nowych rozwiązań – ich twórcy wyśnili. Czy nie jest to dowodem na to, że nasze sny to coś więcej, niż tylko kolaż byłych wydarzeń?

Otaczający nas świat pozornie składa się tylko z trzech wymiarów i czasu – wszystko ma długość, szerokość i wysokość. Ale w rzeczywistości wymiarów jest znacznie więcej, a nasz mózg jest do tych wymiarów bramą. Fale naszego mózgu mogą propagować się w wymiarach nieobserwowalnych dla naszych zmysłów i przy odpowiedniej sile woli uzyskać dokładną synchronizację z falami stanowiącymi w tych innych wymiarach nie tylko przedmioty czy ludzi, ale także – cały otaczający świat. Wszystko jest falą. Nasz mózg to brama, a tylko nasz rozwój osobisty i wola przenoszenia się w te wymiary pozwalają lub blokują skorzystanie z niej. A światy w innych wymiarach są światami równoległymi, podobnymi, ale nie takimi samymi.

– Pan jest… z przyszłości? – wyrwało mi się. Wystraszyłem się własnych słów.

– Nie, panie Thomas. Mój świat jest równoległy do waszego, ale też mieszkam w Ameryce. Ale jest ona inna, faktycznie daleko bardziej rozwinięta, bo nasz świat podążył inną ścieżką rozwoju niż wasz. Ale zawsze uwielbiałem lata pięćdziesiąte w waszym świecie, często tu przebywałem, a że ciężko pracuję – to i najlepiej mi się wypoczywa śniąc sen synchroniczny z waszym światem.

– Pan sugeruje, że my się panu śnimy? – zapytał milczący od dłuższej chwili profesor.

– Cóż, w dużym uproszczeniu to tak, ale wasz świat dla was jest realny. To ja „wśniłem” się w wasz świat. Jestem w połączeniu z moją osobą w moich wymiarach – to transmisja fal mózgowych. Stąd zresztą wsadzenie mnie do klatki nie było dobrym pomysłem, bo zadziałała jak klatka Faraday’a i połączenie zostało zerwane i zniknąłem, a pan zakładał, że mogę się teleportować i że klatka mi to uniemożliwi. Rozumiem szok – domyślam się, że wewnątrz po mojej osobie zostały kajdanki i ubrania. Ja z kolei obudziłem się, niestety musiałem iść do pracy, a gdy znowu wieczorem zasnąłem, to obudziłem się tutaj i wyszedłem z sypialni. Dla was to sekundy, dla mnie – dzień. Na szczęście mam też kilka szlafroków…

Pułkownik zrobił krok w kierunku doktora:

– Panie Desmond, rozumiem, że siłą nie zmuszę pana do pójścia z nami, ale proszę zrozumieć, że nie jest pan dla nas wrogiem, jeżeli nie przejawia pan wrogich zamiarów. Pańska wiedza i paranormalne umiejętności przydałyby się narodowi, Ameryce. Proszę rozważyć propozycję współpracy. W końcu wszyscy chcemy pokoju i ceną tego pokoju bywa potrzeba posiadania przewagi nad agresorem. Chociażby w postaci pańskiej wiedzy medycznej i medykamentów…

– Niech mi pan powie tak szczerze – przerwał mu Desmond – pan naprawdę wierzy w to, że moja ewentualna pomoc zostanie spożytkowana dla pokoju? A co, jeżeli jednym z czynników powstrzymujących was przed nowymi wojnami jest strach przed chorobami w innych częściach świata? Co więcej, wiem, że będziecie prześladować tych niewinnych ludzi tutaj, aby nigdy nie powiedzieli nikomu o mnie, a mnie z kolei i tak będziecie starali się zniewolić, aby przewagę sobie zagwarantować. Dlatego muszę odmówić i co więcej – zabezpieczyć wszystkich przed losem, jaki możecie im zgotować

– Zamierza pan zaatakować nas?

– Nie – skrzywił się doktor – przynajmniej nie fizycznie, ja nikomu źle nie życzę. Nawet wam. Ale muszę jednak pana ostrzec – ja odejdę, ale jeżeli nie odejdziecie i wy i nie zapomnicie o sprawie, jeżeli kiedykolwiek tu wrócicie, albo komukolwiek stąd stanie się z waszej strony krzywda gdziekolwiek by byli – to pożałuje pan tego. I zresztą nie tylko pan, ale każdy, kto się do tego przyczyni. Czy może pan otworzyć szufladę, tą gdzie był dyplom i podać gazetę panu pułkownikowi? – zwrócił się do żołnierza.

Pułkownik sam podszedł i otworzył szufladę. Wyjął New York Timesa i spojrzał na pierwszą stronę. Twarz mu stężała. Czytał dobrą minutę, po czym wymamrotał tylko:

– To nieprawda, to jakaś niewiarygodna nieprawda, to niemożliwe…ale skąd wiedzą? …

– Póki co nie ma chyba problemu, bo jak pan spojrzy na datę, to zobaczy pan, że ta gazeta wyszłaby za trzy dni, poza tym jest ona póki co wytworem mojej wyobraźni i kompilacją pewnych faktów. Za trzy dni pojawiłyby się też inne gazety z tym samym tematem na okładce, ale przecież najpierw redakcje musiałyby wejść w posiadanie informacji, prawdziwych sądząc po pana reakcji. Skąd by to wszystko wiedzieli i mieli dokumenty? Zgaduję, że domyśla się pan, skąd je wyjmę – z tej oto właśnie szuflady. Albo reporter śledczy znajdzie je w swojej? Kto wie?

Pułkownik przygarbił się i stał jak sparaliżowany. W końcu, po dłuższej, niezręcznej ciszy odezwał się:

– To co mam zrobić?

– Powiedziałem to już. Zawieramy prostą umowę, która obowiązuje na zawsze. Wy wracacie i mówicie swoim przełożonym, że jestem nieszkodliwym wariatem i że wyprowadzam się stąd, nie pojawiacie się tu więcej, a ja – cóż, ja nie znajdę tych dokumentów. Słowo.

– Słowo – wymamrotał pułkownik, po czym już mocniejszym głosem powiedział – Panowie, zwijamy się, odwołać ludzi z terenu. Czy muszę oddać panu tę gazetę, doktorze?

– Widzę, że szybko się pan uczy – proszę ją zachować, a najlepiej niech przeczyta ją też pan profesor, na trzeciej stronie znajdzie z kolei sporo informacji o sobie. To powinno pozwolić wam lepiej się porozumieć w naszej sprawie. A potem ją spalcie – póki co to jedyny egzemplarz.

Wyszli wszyscy, oczywiście poza nami. Pułkownik chciał wyjść jako ostatni, ale Desmond pokazał mu ręką, aby został. Po czym uśmiechnął się i powiedział:

– W każdej przykrej historii może być jednak coś miłego. Jak ma pan odrobinę oleju w głowie, to na pana miejscu obstawiłbym wyniki meczów ze stron sportowych – jakbym jakimś cudem dobrze wyśnił wszystkie, to lepiej będzie pan pamiętał o umowie. No i będzie to taka pocieszajka i okazja do zmiany pańskiego myślenia o świecie, ludziach i karierze. Sam pan zobaczy, że nie będzie trzeba bać się czwartej władzy, ani mnie. Aha, profesorowi niech pan nie pokazuje, nie lubię go. Do widzenia!

Pułkownik zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale skinął tylko głową i wyszedł. Słychać było, jak się zwijają. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, panna Gobbins popłakiwała. W końcu odezwałem się:

– Odejdzie pan?

– Tak, w końcu obiecałem. Desmond już nie wróci – słowa trzeba dotrzymywać. Zresztą nie chciałbym jeszcze większego zamieszania wokół mojej osoby.

– Co było w tej gazecie?

– Nie chce pan wiedzieć. Myślę, że nawet lepiej niekiedy pewnych rzeczy nie wiedzieć.

– Bardzo będzie nam brakować pana – odezwała się zza chusteczki panna Gobbins.

– Co mamy powiedzieć ludziom we wsi?

– Powiedzcie, że mnie zabrali i tyle. Wybaczcie, ale teraz to idę już do sypialni. Dla pani Grety kuracja jest cała w słoiku w szufladzie, tej od gazety, jedna tabletka dziennie aż do wyczerpania pigułek. A potem – niech jak najwięcej chodzi, rusza się i nie objada. Na pewno będzie długo cieszyć się zdrowiem. Dziękuję wam za wszystko. Żegnam was, trzymajcie się zdrowo wszyscy.

Wyszedł. Odprowadziłem Gobbins do domu. Wcześniej zajrzała do szuflady – faktycznie był w niej spory słoik z tabletkami. Zabrała je z sobą.

Umowa działała – nie wrócili i poza brakiem lekarza życie toczyło się normalnie. Gobbins wróciła do swojej praktyki ziołolecznictwa i widać było, że rozmowy z Desmondem pomogły jej w poprawie receptur – były daleko skuteczniejsze. Zawsze to coś.

Minął rok i ja sam jak i wszyscy przetrwali go w dobrym zdrowiu, nie było żadnego pogrzebu ani poważniejszego wypadku. Pani Greta skończyła kurację i faktycznie stała się sprawną starszą osobą, bez dolegliwości czy paraliży. Sama zajmowała się sobą, a wózek inwalidzki trafił do kogoś innego w miasteczku.

Któregoś dnia wracając z pola zobaczyłem biegnącą w moją stronę od swojego domu pannę Gobbins. Chusta powiewała jej jak peleryna superbohaterów tych książeczek z obrazkami, którymi pasjonowała się od kilkunastu lat młodzież. Mało brakło, a spłoszyłby mi się koń. Zaaferowana krzyczała zadyszana:

– Przyjechał, syn przyjechał!

Zeskoczyłem z wozu i uspokoiłem szkapę. Ta wiadomość nie kleiła się do stanu mojej wiedzy o jej rodzinie. Jakby to miała być prawda, to wioska nieźle wzięła by ją na języki. Zapytałem ostrożnie:

– Może to delikatna sprawa, ale przecież nie miała pani syna?

– To siostry syn, ona nie żyje, a teraz będzie mieszkał u mnie, pomoże przy gospodarstwie, w ogóle dużo pomoże! Wszystkim pomoże! Wczesnym rankiem przyjechał. Ed, Ed – krzyknęła w kierunku obejścia – Ed, chodź się przywitaj z sąsiadem.

Nie sądziłem, że potrafi tak głośno krzyczeć, ciesząc się przy tym jak z wygranej na loterii.

Wysoki uśmiechnięty facet koło czterdziestki przyszedł trzymając w ręce widły.

– Niech ciocia tak nie krzyczy, słyszę przecież.

Sięgała mu pod ramię. Był wyższy ode mnie o dobrą głowę. Wyciągnął rękę ze skórzanej rękawicy i podał mi ją:

– Witam serdecznie, panie Thomas. Jak tam zdróweczko za ostatni rok?

Popatrzyłem zaskoczony, że zna moje imię. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym mrugnął do mnie swoim zielonym okiem.

By piro

Born in 1974 in Krakow, Poland. A novelist, dealing mainly with short stories and science-fiction novels. Professionally, he works as an inventor and a reverse engineer. Privately, a father of two children, an enthusiast of mountain hiking, skiing, and camper van travel.