Prolog powieści SF “Kyle”.
Prolog
Całe swoje życie mieszkałem w tej miejscowości – sporej wiosce na uboczu, typowo farmerskiej, jednak nie takiej z jedną czy dwiema wielopokoleniowymi rodzinami. Mieliśmy nawet sklep i kowala, szkółkę dla dzieci, mały bar, jak również osobę zajmującą się chorymi, o ile nie wymagali leczenia w szpitalu – pannę Gobbins. Celowo nie nazywam jej lekarką ani znachorką, choć jej kuracje w dużej mierze opierały się na ziołach – była to dyplomowana pielęgniarka, która całe swoje zawodowe życie spędziła w sporym szpitalu w Pigeon Forge. Pochodziła stąd i tu wróciła, aby zaopiekować się swoją niedołężną matką i naszymi boleściami.
Stary Henry miał dom na uboczu od drogi prowadzącej do naszej wioski, nieco pod górę, ukryty za szpalerem drzew zdziczałego sadu. Jeździł skrzypiącym rowerem, przeważnie na zakupy do następnej miejscowości. Nie był lubiany w wiosce, a jego własne dzieci rozpierzchły się po świecie – być może z powodu parszywego charakteru ojca, czy też, by rozpocząć karierę inną niż rolnika uprawiającego tytoń. Dość powiedzieć, że gdy odszedł, to poza pastorem z sąsiedniej, większej wsi (gdzie był cmentarz) żegnało go zaledwie kilka osób. Widać przejechanie dziewięciu mil wozem konnym było bardziej nużące i niewarte satysfakcji od zobaczenia na własne oczy momentu przykrycia przez ziemię tego typa.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy przybył, lecz z pewnością kilka lat później, już w latach pięćdziesiątych, kiedy moje dzieci wreszcie przestały być wiecznie upapranymi bobasami. Oparty o półkę na kanki z mlekiem, na drogę do starego domu Henry’ego powrócił zardzewiały rower. Ktoś zainstalował również napis – drogowskaz na drewnianej tabliczce przybitej do drzewa: „Desmond Tisawarga – lekarz”. Nazwisko nie miało związku z poprzednim lokatorem i brzmiało egzotycznie. Wzbudziło naszą ciekawość, którą zaspokoiliśmy obserwacją z posesji panny Gobbins. Jej płot graniczył z domem Henry’ego, a wysoka, dawno niekoszona trawa i drewniane, całkiem gęste szczeble ogrodzenia gwarantowały prywatność.
Był to starszy, niski i korpulentny pan z wąsem, ubrany przeważnie na biało. Mówiąc uczciwie, po paru dniach śledzenia go mieliśmy wrażenie, że wcale nie zmienia odzieży. Chodził w lekarskim kitlu lub w czymś bardzo podobnym do szlafroka, w zupełnie białym kolorze. Byliśmy jednak ciut za daleko, żeby ocenić to dokładnie.
Pierwsza z doktorem Desmondem porozmawiała panna Gobbins. Z okazji niedzieli przybliżyła nam postać nowego gospodarza dawnej posiadłości Henry’ego. Okazał się nim skromny lekarz z dużego miasta, chcący odpocząć od jego zgiełku. Posesję odkupił. Nie podpierał wiedzy stosem dyplomów i podziękowań, lecz zamierzał udowodnić umiejętności praktyką. O swojej poprzedniej pracy nie opowiedział pannie Gobbins za wiele, natomiast tabliczkę wywiesił dlatego, że chciał, o ile starczy wolnego czasu, pomóc miejscowym.
Szybko doszedł do porozumienia z naszą pielęgniarką i już w kolejnym tygodniu zapraszała ona chorych nie tylko do siebie, ale i do sympatycznego, jak sama stwierdziła, doktora Desmonda. Z czasem wioskowa nieufność została przełamana, a i najbardziej zatwardziali zwolennicy ramkowych dyplomów miastowych konsyliarzy zaufali naszemu lekarzowi, widząc, jak skuteczne okazywały się jego kuracje.
Niby miejscowość nie była aż taka ludna, niemniej jednak w niedługim czasie do doktora przybywało coraz więcej pacjentów i pacjentek. Im większą zyskiwali pewność, że ordynowane przez niego leczenie przynosi skutek, tym łatwiej przypominali sobie o rozlicznych dolegliwościach. Później też rozpowiadali szerzej o ich uleczeniu. Wystarczyło posłuchać, aby wiedzieć, że Desmond swojego dyplomu nie znalazł w stodole. Leczył skutecznie, o ile gospodarzył w domu, i właściwie jego okazjonalne, losowe nieobecności stanowiły większą bolączkę niźli nasze choroby – bo z tymi dawał sobie doskonale radę. Przez kilka lat praktyki może tuzin pacjentów odesłał do szpitala w Pigeon Forge, a całą resztę opatrzył i wyleczył aż do pełnego wyzdrowienia. Nie zmarł nikt.
Zgadywaliśmy, że musi jeździć na rowerze, tej starej damce, na której przed laty poruszał się Henry. Przeważnie stała oparta o duże drzewo, przy skręcie na posesję. Gdy rower znikał – próżno było szukać pomocy. Znaczyło to tyle, że doktor pojechał na nim do sąsiedniego miasteczka albo nawet dalej. To ostatnie przypuszczenie wynikało z faktu, iż nie prowadził w najbliższej mieścinie żadnej praktyki. Nikt z mieszkańców nie zauważył go tam choćby okazjonalnie, pomimo charakterystycznego wyglądu. Omijał także zlokalizowany tam sobotni targ, gdzie kwitła wymiana towarowa i gdzie niekiedy prezentowano nowinki modowe z wielkiego świata.
Nie utrzymywałem z Desmondem żadnych kontaktów, jednak kiedy syn dostał boleści i przypuszczałem, że mógł najeść się trujących owoców w lesie, natychmiast pośpieszyłem do niego. Będąc już na drodze do jego posesji, napotkałem pannę Gobbins, pchającą swoją matkę na wózku inwalidzkim. Starej pani Grety nie widziałem już dobrych kilka lat. Choroba i starość przykuły ją do łóżka.
– Dzień dobry, choć dla mnie niezbyt dobry – zagaiłem. – Czy pan doktor poratuje mi syna?
– Ależ na pewno, akurat siedzi bez pacjenta – odparła pielęgniarka.
Zaofiarowałem pomoc w pchaniu wózka, a Gobbins wzięła za rękę mojego słaniającego się pierworodnego i weszła z nim do środka. Kilka minut po tym, jak skończyłem ustawiać wózek przy ścianie domu tak, aby słońce nie świeciło staruszce prosto w oczy, w drzwiach stanął mój syn, z mocno niewyraźną miną, a za nim – doktor.
– Dobrze, że zauważył pan objawy i szybko przyszedł, panie Thomas. Dzieciak zjadł trujące grzyby. Już podałem mu lekarstwo. Tu ma pan drugą dawkę, proszę nie zapomnieć i podać mu ją jutro rano – powiedział, jednocześnie wręczając mi papierową torebkę z jedną białą tabletką na dnie.
– I tak szybko się poprawiło? Wymiotował niewiarygodnie…
– Jest naprawdę w porządku. To zrozumiałe, że jest osłabiony, bo znacznie się odwodnił, niemniej truciznę zneutralizowałem. Niech pije i je w miarę możliwości, tylko proszę już bez głupich pomysłów ze zjadaniem wszystkiego, co się pod oczy napatoczy. – Ostatnie zdanie skierował już nie do mnie, lecz do syna, który cały czas przytakiwał lekarzowi, stojąc z zadartą do góry głową i łzami w oczach.
– Ile jestem winien? – zapytałem, jednak doktor machnął ręką, wszedł do domu bez słowa pożegnania i zamknął drzwi.
– On od nikogo nie bierze pieniędzy – powiedziała babcia Greta. – Brzydzi się tym. Źle, że pan mnie nie zapytał albo córki.
– Pani Greto, pani wybaczy, skąd ja mogłem to wiedzieć czy chociaż przypuszczać? W dzisiejszych czasach za wszystko trzeba płacić. Dobrze, że woda w studni jest za darmo…
– O ile się ją samemu wykopie. – Zachichotała, pełna wigoru. Ciągłe umieranie i mozolne udoskonalanie treści testamentu chyba wyparowały jej z głowy.
Patrzyłem z niedowierzaniem, jak syn pobiegł, jakby mu nic nie było, na główną drogę, kiedy usłyszał zapraszające krzyki starszych kolegów. Zapewne śledzili nas i czekali na wynik leczenia. Pewnie któryś drań podpuścił małego, a potem mieli stracha, że umrze – pomyślałem.
Skonstatowałem, że niesamowicie szybko mu pomogło.
– Ja tylko cztery tabletki wzięłam od niego i patrz pan, jaka znaczna poprawa, już z łóżka wstaję. Kochany doktor obiecał, że jak będę wytrwale ćwiczyć, to nawet będę sama chodzić – dodała pani Greta.
– Matka leżała już długo – odezwała się zza moich pleców panna Gobbins, która wyszła właśnie na zewnątrz. – Nasz lekarz stwierdził wadę serca i paraliże od kręgosłupa. Dał kurację, no i jak sam pan widzi i słyszy, działa. Byłam nieufna, jeśli chodzi o kuracje tymi nowoczesnymi tabletkami, przeprosiłam się jednak z nimi.
– To on wadę serca też leczy pigułkami?
– Doktor wszystko nimi leczy. On jest taki nowoczesny. Z miasta je ma, na prawie każdą chorobę.
Trudno było mi to jakkolwiek podważyć – juniorowi faktycznie pomogło, i to od razu. Następnego dnia przy świcie zgodnie z ordynacją dałem mu drugą tabletkę, choć nie chciał jej zażyć i twierdził, że czuje się doskonale. Pomyślałem, że dodatkowo zapytam kilku sąsiadów, co sądzą o doktorze. Wszyscy, którzy mieli styczność z jego medycyną, komentowali to w samych superlatywach.
Minęło zaledwie parę miesięcy i przy jesieni zdarzyło się nieszczęście. Podczas zwózki siana dzieciaki pomagające w polu zawsze chciały jechać na szczycie kopy na wozie. Sam w dzieciństwie uważałem to za frajdę po sporym jak na nastolatka wysiłku, toteż nie zabraniałem, a nawet zachęcałem, aby zobaczyły świat z góry.
Niestety, gdy przejeżdżałem po drewnianym pomoście nad bocznym kanałem rzeczki zasilającym staw, pękła jedna z desek podestu opartego na kamiennej skarpie. Wóz ustał na drodze, ale wstrząs wyrzucił mojego syna do stawiarki. Błoto zapewniło dobrą amortyzację. Pech chciał, że spadając, dzieciak zahaczył o mur przypory i poważnie uszkodził sobie łokieć. Usłyszałem trzask kości.
Krzyczał wniebogłosy, cały czarny od błota, pokrwawiony i obolały. Jako że dom doktora znajdował się w pobliżu, odległy o kilkaset jardów, pozostawiłem wóz i pobiegłem z moją ukochaną ofiarą wypadku na rękach, licząc na to, że Desmond będzie u siebie.
Na szczęście go zastałem. Siedział na bujanym krześle ofiarowanym przez naszego cieślę i z werwą dyskutował o ziołolecznictwie z panną Gobbins i jej matką, o dziwo siedzącą zwyczajnie obok córki, za stołem. Na stole ustawiono czajnik, filiżanki i paterę z ciasteczkami. Miło spędzali czas.
Zdawałem sobie sprawę, że przerywam im pogaduszki, jednak syn naprawdę potrzebował pomocy. Nie byłem ekspertem od gnatów, lecz wyglądało to na poważne złamanie.
Eskulap zachował się właściwie – tak jak przewidywałem. Widząc pokrwawione dziecko, wstał szybko z krzesła i od razu zaprosił nas do środka, otwierając szeroko drzwi. Dzieciakowi wskazał swój duży lekarski fotel, a mnie ławkę przy ścianie. Obejrzał ranę na łokciu i przedramieniu.
– Upadł?
– Z wozu do stawiarki. Spadając, musiał zawadzić o mur albo deski.
– To przy okazji tłumaczy, dlaczego jest taki brudny.
Desmond uważnie obejrzał przedramię. Dotykał je w wielu miejscach i poruszał nieznacznie, nieczuły na wrzaski. W końcu podsumował:
– Mamy tu przypadek strzaskanej kości łokciowej, natomiast łokieć jest cały.
Co tu kolorować, bałem się o dziecko, a sam nigdy nie miałem nerwów jak postronki. Przez zęby wydusiłem:
– Czyli że w wielu kawałkach?
– W kilku. Jestem w stanie to poskładać.
– Potrzeba prześwietlenia, w szpitalu?
Doktor zdjął okulary i popatrzył mi w oczy spokojnym wzrokiem. Miał nietypowe zielone tęczówki.
– Nie trzeba. Niech pan zaufa. W przypadku niepowodzenia powiem panu o tym. Najwyżej pojedzie pan do szpitala narzekać na mnie i złożą na nowo. Na ten moment widzę, że ustawię to i wyleczę odpowiednim opatrunkiem i lekarstwem przyśpieszającym gojenie.
Sięgnął do swojej szuflady i spomiędzy papierów wygrzebał z niej białą tabletkę, po czym zwrócił się do szlochającego syna:
– Masz tu cukierka, od razu poczujesz ulgę.
Ten cukierek jednoznacznie przypominał mi jego lekarstwa.
– Stop, stop! – zawołałem. – Doktorze, pan dał mu pigułkę zamiast cukierka. Zostaw to, synu!
Desmond popatrzył na mnie i jednocześnie odebrał dziecku tabletkę. Zerknął następnie na nią, przybliżając sobie do okularów.
– Czujny pan jest, panie Thomas, niemniej jednak wszystko w porządku. Żaden lek, tylko cukierek miętowy. Faktycznie, są teraz podobne do leków. Specjalnie tak robią, żeby dzieci bezproblemowo zażywały kuracje. Dam i panu.
Oddał synowi cukierek, a ten przekazał go mnie. Desmond wygrzebał z szuflady kolejny. Skosztowałem – rzeczywiście smakował jak miętówka. Skinąłem do syna, a on wziął zdrową ręką cukierka i wsadził do ust. Powiedzmy, że byłem zdenerwowany i nastawiony sceptycznie. Jednakże nie aż tak, żeby zabronić synowi pożarcia cukierka. Niepotrzebnie spanikowałem, że to lekarstwo – wnioskując z uśmiechniętej buzi, młodemu smakowało nawet bardziej niż kupne landrynki.
To te nowe, modne teraz, z reklamy w radiu – pomyślałem.
Desmond patrzył chwilę w milczeniu. Chłopak wyraźnie się uspokoił. Zresztą sam poczułem przypływ pewności i ochłonąłem.
– To teraz, młody bohaterze, czas na opatrunek usztywniający. To tak, jakby dom murować.
Lekarz przyniósł z zaplecza bandaże i około półlitrową puszkę bez oznaczeń. Myślałem, że chłopak będzie się darł wniebogłosy, gdy lekarz ustawi i zawinie jego rękę. Obyło się nawet bez wrzasków. Desmond, pracując nad złamaniem, opowiadał cały czas o podróżach i o wszechświecie – wzbudzał tym ciekawość i oddalał troski dzieciaka. Na koniec otworzył puszkę i bandaż zalał zielonkawym płynem. Zadbał o to, aby cały materiał zniknął w mazi o nienaturalnym kolorze, po czym umył ręce i powiedział do chłopca:
– Boli?
– Nie boli, proszę pana.
Obrócił się w moją stronę z uśmiechem.
– Wszystko na dobrej drodze, panie Thomas, lecz tabletki też będą potrzebne, żeby się migiem zrosło. Dwa dni i mamy po sprawie, a tę biohydrokoloidową żywicę usunę za kolejne trzy dni.
– Hydro-co, panie doktorze?
– Och, mam na myśli opatrunek, ten zielony.
Bez wątpienia miał gość pojęcie o swojej robocie. Wcale mnie nie dziwiło, że jego sława dość szybko dotarła do miasteczka, a także i dalej. Osobna sprawa, że telefon mieliśmy nawet u nas we wsi, to i się prędzej i dalej rozniosło. Czasami przyjeżdżali ludzie poważnie zmaltretowani chorobami – czy to swoimi, czy dzieci lub rodziców. Nasz lekarz radził sobie z większością przypadków. Skłamałbym, mówiąc, że wszystko rozwiązał pomyślnie. Ewidentnie cudotwórcą nie był. Sporadycznie odsyłał do szpitala w mieście, przeważnie po poskładaniu złamań, raz nawet oświadczył, że przekracza to jego umiejętności. Cóż, życie.
Wyjątkowo utkwił mi w głowie przypadek pani Hopkins (nie mylcie, proszę, z panną Gobbins), która uczyła w szkole zawodowej w naszym pobliskim miasteczku, była tam humanistką. Wtedy nie robiono takiej dokładniejszej specjalizacji i przedmiot humanistyczny, złożony z języka ojczystego i historii, stanowił obowiązkowe zajęcia na wszystkich kierunkach zawodowych, choćby i rolnika. Była to sympatyczna i bardzo kobieco wyglądająca nauczycielka, uwielbiająca dygresje poza proponowanym przez reżim kształcenia tematem głównym. Lubili ją wszyscy uczniowie i uczennice, szczęśliwi, gdy opowiadała o historii świata i Stanów Zjednoczonych, oraz zadowoleni, że nie oczekiwała wkuwania dat, wydarzeń czy wierszy na pamięć. Jak pamiętam, bo i sam po podstawówce chodziłem do tej szkoły, dzięki wysiłkowi i poświęceniu moich rodziców, jej lekcje były rodzajem krótkich, acz przyjemnych wakacji.
Kiedy jej najmłodszy syn przywiózł ją autem do nas, nie poznałem jej. Dowiedzieliśmy się wtedy, że to terminalny stan raka. Zapadnięta twarz, szara cera i drgawki w szponiastych dłoniach. Minęło sporo lat i ledwo pamiętałem ją z wyglądu, a jej dzieciaka praktycznie nie kojarzyłem. Gdy chodziłem do szkoły, był pacholęciem w portkach na szeleczkach, niekiedy wpadającym do szkoły za rękę z ojcem na „przytula” do mamy, i tyle.
Desmond wydawał się bardzo przejęty, gdy wyszedł do chorej i zorientował się w sytuacji. Po wstępnej ocenie, przeglądnięciu papierów z dotychczasowych kuracji i rozmowie z bliskimi pani Hopkins została wniesiona do gabinetu. Doktor wyprosił wszystkich, a nerwowe milczenie w poczekalni dobrze oddawało stan rzeczy. Nie dziwcie się, że siedziało nas tam sporo – byliśmy tu, czy to dawni uczniowie, czy przyjaciele, także z miasteczka.
Myślę, że nie oczekiwaliśmy od niego cudów – nikt o zdrowych zmysłach nie liczyłby na uzdrowienie z raka z przerzutami (co było wiadomo już wcześniej, jako że pani Hopkins leczyła się w szpitalu w mieście), lecz chociaż na uśmierzenie bólu. Ogólnie była to bardzo dramatyczna sytuacja.
Wyobraźcie sobie, że jakkolwiek jej rokowania według dokumentacji medycznej były żadne – przeżyła. Desmond nie był pewny, czy terapia się uda – wiedziałem to od samej Hopkins. Wciąż miała bliski kontakt nie tylko ze mną, lecz jeszcze z jednym byłym uczniem z wioski i z całą czeredą, która przeprowadziła się do miasteczka. Oblegaliśmy ją wielokroć podczas odwiedzin w szpitalu, niczym komary leżakowicza w czerwcu nad stawem.
Nie uwierzycie, podobnie jak nie uwierzyli lekarze z miasta – on leczył ją tabletkami, które wyraźnie jej pomogły. Po prostu wyzdrowiała, czy może bardziej uczciwie – podzdrowiała i po paru tygodniach pojechała do miasta na kolejne badania. Nie była to już jednak ta zasuszona, konająca kobieta przywieziona do Desmonda – lecz pełna werwy, nasza dawna nauczycielka.
Dużo wtedy rozmawiałem o tym z Desmondem, bo akurat bardzo lubiłem panią Hopkins, a że poza wszystkim pomógł mi niejeden raz z synem – miałem do niego pełne zaufanie. Sam też był zaaferowany sytuacją. Zapewnił panią Hopkins, że po badaniach i leczeniu w mieście czeka na nią z leżakiem i dobrym winem, prosił też, żeby niezależnie od zaleceń i zapisanej kuracji pamiętała o zażywaniu jego tabletek.
Wiele razy siedzieliśmy potem razem na herbacie, z Gobbins albo sami. Mieszkaliśmy niedaleko od siebie, pominąwszy jeden nieużytek, moja zagroda była kolejna za jej domem. Miał facet gadane – opowiadał o przyrodzie, o wszechświecie i wielu wymiarach i jakkolwiek miałem żadną wiedzę z fizyki, to jego opowieści przy herbacie albo piwie były tak obrazowe i kolorowe, że naprawdę poczułem się kimś, kto rozumie, gdzie i po co jest na tym świecie.
W tym okresie od nauczycielki przyszły listem dobre wieści – ponoć przerzuty cudownie zniknęły, a główny guz też nadawał się już do operacji i nawet wyznaczono jej termin.
Wkrótce potem nasz lekarz stał się niesamowicie popularny – poczta pantoflowa działała. Na wizyty zaczęły umawiać się nie tylko osoby z Pigeon Forge, ale również, po niedługim czasie, ludzie z większego miasta położonego ponad trzydzieści mil od naszych sadyb. Pod domem Desmonda ustawiały się kolejki i sam lekarz poprosił mnie i pannę Gobbins o zaprowadzenie porządku.
W pamięci utkwił mi szczególnie jeden przypadek, gdy kilkunastoletni młodzian został przywieziony przez ojca czarnym, pięknym studebakerem. Ależ podobało mi się to auto, ale gdzież mnie, rolnikowi, zarobić na takie. Akurat miałem dyżur jako pomocnik (sporo też z przytoczonych tu historii znam od Gobbins, jednakże możecie traktować je jako pewne, bo to bardzo uczciwa osoba), zresztą w rolnictwie praca jest mocno sezonowa. W tym okresie cieszyłem się z tego, że zamiast się nudzić, mogę pomóc naszemu eskulapowi.
Wracając do tego przypadku – wraz z chłopcem i ojcem przyjechał dziadek, siwy i łysawy, z dłuższymi kosmykami z tyłu. Zaanonsowali stłuczoną nogę, a dzieciak szlochał i jęczał. Kiedy przyszła ich kolej, lekarz obejrzał ją, po czym spojrzał na zaaferowanego ojca i stwierdził:
– Dam radę to wyleczyć. Do kuracji użyjemy najpierw diwodorku tlenu.
– Może pan powtórzyć nazwę? – zapytał ojciec. – Czy to bezpieczne dla dziecka?
– Pan sobie żartuje? – obruszył się dziadek.
– To czysta woda.
Desmond oblał nogę wodą, namydlił nieco zamoczoną tetrę i starł powierzchnię kolana. Wyglądało zwyczajnie, jak kolano nastolatka.
– I jak pan widzi, po problemie.
– Nie będą potrzebne żadne tabletki? – zapytał ojciec.
Doktor poprosił pacjenta i dziadka o wyjście do sionki, a sam zwrócił się do mężczyzny:
– Jedyne, co mógłbym tu przepisać, to raczej tabletki dla pana, na mądrość. Nie może pan tak dawać sobą pomiatać rozwydrzonemu dziecku. Nic mu nie było. Namalował sobie te rany i obtarcia, pewnie dla zwrócenia na siebie uwagi. A siniaki ma, bo to typowe w jego wieku.
Coś tam się jeszcze awanturowali, w końcu wyszli obrażeni, zabrali młodziana i odjechali.
Doskonale pamiętam ten ostatni spokojny wieczór: siedzieliśmy przed domem Desmonda, grając w karty – on, panna Gobbins, ja i jej matka. Rozmawialiśmy o snach, o ich spełnianiu się w rzeczywistym życiu. Dla doktora sny zawsze stanowiły coś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości – sporo o tym opowiadał. Ciężko mi to było pojąć, choć też w końcu sam śniłem niekiedy niestworzone głupoty. Bywałem kowbojem na Dzikim Zachodzie, a raz nawet lekarzem. Opowiedziałem kilka historii, które pamiętałem z tego, co mi się przyśniło.
– Tak to jest, panie Thomas – podsumował Desmond. – Sny bywają tak samo bogate w treść, jak rzeczywistość, choć gdy się obudzimy, to pamiętamy zaledwie tyle, na ile nasz mózg tym snem był w stanie kierować. Te sny, gdzie śnimy bezwolnie, nie odciskają się w naszej lokalnej rzeczywistości. Kiedyś słyszałem taką teorię, że śnić możemy jedynie to, co już kiedyś widzieliśmy: w postaci kolaży, kompilacji. Prawda jest taka, że przy odrobinie treningu możemy pokierować snem, spotkać w nim innych śniących albo i przenieść się do zupełnie alternatywnego świata. Możemy też być kimś innym, wyglądać zupełnie inaczej niż w naszej rzeczywistości. Co więcej, nasze sny mogą być nawet bardziej twórcze niż życie. Mało to wynalazków zostało wymyślonych we śnie? To wyłącznie jedna z niezwykłych właściwości mózgu: żyjąc w tych naszych wymiarach, możemy w nocy pojawić się w innych, bo nasz mózg jest bramą nie tylko do wiedzy, lecz i do innych wymiarów i światów…
Dzięki prostocie opowieści chwytałem, o co chodzi. Może jego mózg tak potrafił. Ja byłem skromnym rolnikiem, choć z zawodowym wykształceniem, i nie nadawałem się na osobę, która brylowałaby w jego teoriach. Jak spałem, to spałem. Posłuchałem jeszcze trochę, jednak gdy rozmowa zeszła na ziołolecznictwo, poczułem znużenie i po pożegnaniu pomaszerowałem do domu.
Wpadli następnego dnia o szóstej rano, bezpośrednio do Desmonda. Jednocześnie obstawili też miejscowość. Wszędzie pojawiły się willysy oraz – i tu zaskoczenie – znany mi już czarny studebaker. Dom lekarza był otoczony. Wojsko i nieznane mi służby ubrane w ciemne moro.
Byłem wtedy na zewnątrz, oporządzałem sprzęt, lecz czmychnąłem do wnętrza. Jak tylko opanowałem nerwy, wróciłem pod kordon. Nie byłem tam sam – akcja postawiła na nogi dosłownie całą miejscowość. Przyszli odważniejsi.
Nic nie widzieliśmy i dość długo staliśmy w grupie miejscowych, zachowując dystans do żołnierzy. W pewnym momencie zostałem wywołany po nazwisku i zaprowadzony siłą do środka, do domu Desmonda. Co tu będę ściemniał – bałem się nie na żarty. Cała sytuacja była tak niecodzienna dla takiej cichej wioski jak nasza, że każdy by się bał.
W środku zastałem pannę Gobbins na krześle wniesionym z poczekalni, podobne czekało i na mnie. Usiadłem, doprowadzony za ramię przez żołnierza.
Nasz doktor siedział skuty kajdankami na fotelu dla pacjentów. W środku, poza kilkoma zbrojnymi, byli też wzburzony dziadek chłopca z malowaną raną i dowodzący akcją oficer. Dziadek, ubrany w szary garnitur i kontrastujące z nim wściekle niebieskie rękawiczki lekarskie, przemówił:
– Czy teraz wreszcie będzie pan zeznawał? Spełniliśmy pana warunki.
Desmond skinął głową i odezwał się cicho:
– Tak, teraz będę mówił. Powtórzę po raz kolejny: chcę tylko, aby ci, którzy pomagali mi tutaj, byli świadomi sytuacji. Nie chciałbym ich zostawić z pytaniami, niedomówieniami i troskami.
– Dobrze, wobec tego wracamy do początku. Pytanie pierwsze: jakim prawem twierdzi pan, że jest lekarzem?
– Mój dyplom znajdzie pan w lewej szufladzie komody za moimi plecami.
Starszy mężczyzna skinął ręką, a żołnierz podszedł i wyjął z szuflady gruby rulon. Podał go dziadkowi, a ten wyjął okulary z kieszeni, założył je i po rozwinięciu zaczął czytać.
Dowodzący zaczął strofować żołnierzy podniesionym głosem:
– Panowie, nakazałem szczegółowe przeszukanie pomieszczenia, a wy pomijacie duży rulon w szufladzie! To skrajna amatorszczyzna. Rozumiem stres, dużo mogę wybaczyć, jednak nie takie błędy.
– Myślę, że to nie ich wina… – odezwał się doktor, lecz dowodzący mu przerwał.
– Proszę nie zabierać głosu, będąc niepytanym! Pytania zadajemy pan profesor i ja.
– Przecież ten dyplom jest kompletnie fałszywy! – Dziadek, który okazał się profesorem, krzyknął piskliwie czerwony na twarzy. – Nawet pieczęć uniwersytetu jest fałszywa. O tutaj, tekst na obwodzie: „Nauka i Technologie Kosmiczne”, dobre sobie. Powinno być: „Rolnictwo i Handel”, w końcu sam ten uniwersytet kończyłem i jestem jego profesorem. University of Tennessee nie ma takich wyszukanych wydziałów! Podobnie zresztą jak żadnego wydziału medycznego.
Desmond patrzył tępo przed siebie. Pozostawił te oskarżenia bez komentarza. Profesor przekazał dyplom jednemu z żołnierzy, który umieścił go w foliowym worku i wyniósł, po czym spacerując po pomieszczeniu, kontynuował:
– Jedno już mamy, fałszywy lekarz. A teraz niech pan wyjaśni, na czym polega pańska metoda leczenia. Wszyscy dostają tabletki. Prawie wszyscy. Co więcej, wiemy, i pewnie pan to wie, że działają one nawet na raka z przerzutami. Skąd pan je ma? Czy pan wie, jak one działają?
Doktor westchnął.
– Wiem, jak działają, w końcu mam stosowne wykształcenie. Rozumiem, że pan uważa, że w kwestii edukacji kłamię i jestem hochsztaplerem, wszakże nie zmienia to faktu, że ich farmakologia i chemia jest mi znana. A skąd je mam? Otóż z szuflady, lewej, w biurku.
– Kpiarz z pana, choć w pańskiej sytuacji oczekiwałbym raczej szczerszych odpowiedzi.
– Najprościej będzie, jak pan, panie profesorze, sam zajrzy do szuflady i zobaczy, że to prawda.
Dziadek odsunął szufladę. W środku pełno było nieopisanych słoików z pigułkami. Dowodzący zaczerwienił się na twarzy jak indyk. Zanim zdążył cokolwiek z siebie wydusić, jeden z żołnierzy odezwał się, niepytany:
– Przysięgam, że była pusta, panie pułkowniku!
Desmond przytaknął.
– A może jesteś pan… z kosmosu? – rzucił zaaferowany profesor.
– Z kosmosu to wszyscy są. Jeśli chodzi panu o to, czy jestem Ziemianinem, to tak, oczywiście. Jestem człowiekiem, obywatelem Ameryki, urodzonym tutaj, w Tennessee.
– To jakim cudem leki pojawiły się w szufladzie?
– Bardzo prosto. Chciałem, żeby tam były.
– A gdyby pan nie chciał?
– To szuflada byłaby pusta, podobnie jak inne, kiedy je przeszukiwaliście.
– To są albo czary, w co nie wierzę, albo jakaś niewiarygodna mistyfikacja. Tam są zamontowane skrytki?
Lekarz milczał. Po dłuższej chwili dowódca zaordynował:
– Najlepiej zabierzmy go do nas. Dajcie klatkę profesora! Za dużo cywili mamy na zewnątrz.
Jeden z żołnierzy wybiegł i już za chwilę wnieśli metalową klatkę z gęstą siatką i uchwytami do przenoszenia po bokach.
– Po co się trudzić. – Desmond pokiwał przecząco głową. – Zniknę. Rozumiem pański zamysł, profesorze, i imponuje mi, jak głęboko przejrzał pan zasadę mojej obecności w tym miejscu, ale to bezskuteczne. W moich wymiarach ta klatka jest tylko bezwymiarowym punktem. Nie zatrzymacie mnie tu.
– Dokąd zabieracie naszego doktora? Przecież on nic złego nie zrobił… – załkała panna Gobbins.
– Nowy Houdini, znaczy się – zachichotał profesor, jednak jakoś tak bez przekonania.
Desmond sam wszedł do klatki. Zamknęli ją i wynieśli, a za klatką wyszli także pułkownik i profesor. W pokoju zostało dwóch wojaków. Po chwili usłyszałem szczęk metalu dochodzący z zewnątrz, a potem dźwięk zatrzaskiwania klapy. Załadowali klatkę na ciężarówkę.
– Już go nie zobaczymy – ze łzami w oczach zwróciła się do mnie panna Gobbins, lecz nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Skrzypnęły drzwi i Desmond wyszedł ze swojej sypialni, wywołując szok u panny Gobbins. Krzyknęła i podskoczyła na krześle, o mały włos nie wywracając się wraz z nim przez plecy na podłogę. Zdążyłem jednak przytrzymać oparcie.
Doktor tym razem miał na sobie szary szlafrok, a z jego rąk zniknęły kajdanki. Mnie z kolei wydało się to tak dziwne, że aż normalne. Jakoś pozostałem opanowany. Żołnierze też ani drgnęli, ale na ich twarzach zastygły miny zdziwienia pomieszanego z niedowierzaniem i przerażeniem.
– Proszę o zachowanie spokoju, oni zaraz tu wpadną na powrót – zwrócił się do nas doktor, a następnie, jak gdyby nigdy nic, usiadł na fotelu.
Faktycznie, może po trzydziestu sekundach cała ekipa wojskowa z pułkownikiem, ale już bez profesora i jego klatki, wparowała do środka. Tym razem jednak widać czuli respekt – trzymali dystans od fotela, stojąc pod ścianą.
– Jak pan to zrobił? – zapytał oficer.
– Proszę zawołać pana profesora, będzie potrzebny.
Głównodowodzący skinął ręką i jeden z żołnierzy wybiegł. Za chwilę przyprowadzono dziadka. Nie emanował już taką pewnością siebie. Wyglądał raczej na wystraszonego.
– Może mi pan obiecać, no i pan również – tu Desmond spojrzał wymownie na profesora – że nie będziecie mi przerywać i spróbujecie zrozumieć, o czym mówię?
– Nic obiecać na tę chwilę nie jestem w stanie, niech pan mówi – rzucił pułkownik służbowym tonem, chyba bardziej sobie na odwagę.
Desmond popatrzył na nas, uśmiechnął się i powiedział:
– Jak zapewne wiecie, gdy śpimy, nasze marzenia senne pozwalają nam znaleźć się w nietypowych miejscach. Dzięki historiom i przygodom, które zdarzają nam się we śnie, nasz mózg wypoczywa. Wasza nauka na dziś przyjmuje, że mózg działa tylko odtwórczo, kompilując sceny, zdarzenia i doświadczenia, które już dane nam było poznać. A przecież tak wiele wynalazków, czyli zupełnie nowych rozwiązań, ich twórcy wyśnili. Czy nie jest to dowodem na to, że nasze sny to coś więcej niż wyłącznie kolaż minionych wydarzeń?
Na chwilę przestał mówić. Patrzył uważnie na wystraszone twarze profesora i pułkownika. Po chwili kontynuował:
– Otaczający nas świat pozornie składa się z trzech wymiarów i czasu, wszystko ma długość, szerokość, wysokość i sekundy, których przybywa. Ale w rzeczywistości wymiarów mamy znacznie więcej, a głowy nasze są do tych wymiarów bramami. Fale naszego umysłu mogą propagować się w wymiarach nieobserwowalnych dla naszych zmysłów i przy odpowiedniej sile woli uzyskać dokładną synchronizację z falami stanowiącymi w tych innych wymiarach nie tylko przedmioty czy ludzi, ale także cały otaczający świat. Cała nasza obserwacja to fala. Nasz mózg to brama, a to nasz rozwój osobisty i wola podróżowania w te wymiary pozwalają lub blokują skorzystanie z niej. Światy w innych wymiarach są światami równoległymi, podobnymi, mimo to nie takimi samymi.
– Pan przybył… z przyszłości? – wyrwało mi się.
Moje własne słowa i skojarzenie wystraszyły mnie.
– Trafnie, panie Thomas. Mój świat jest równoległy do waszego, ale również mieszkam w Ameryce. Są to inne Stany Zjednoczone, faktycznie daleko lepiej rozwinięte, bo nasz świat podążył inną ścieżką rozwoju niż wasz. Ja zawsze uwielbiałem lata pięćdziesiąte w waszej wersji zdarzeń, często tu przebywałem, a że ciężko pracuję, to i najlepiej mi się wypoczywa, śniąc sen synchroniczny z waszym światem.
Zapadła cisza. Słyszałem jedynie przyśpieszone oddechy.
– Pan sugeruje, że my się panu śnimy? – zapytał milczący od dłuższej chwili profesor.
– Cóż, w dużym uproszczeniu tak, ale wasz świat dla was jest realny. To ja się tu „wśniłem”. Jestem w połączeniu z ciałem w moich wymiarach, tutaj to transmisja fal mózgowych. Stąd zresztą wsadzenie mnie do klatki to słaby pomysł, bo zadziałała jak klatka Faradaya i połączenie zostało zerwane. Zniknąłem, a pan zakładał pewnie, że mógłbym skorzystać z teleportacji i że klatka mi to uniemożliwi. Rozumiem szok. Jasne, że wewnątrz po mojej osobie zostały kajdanki i ubrania. Ja z kolei obudziłem się, niestety musiałem iść do pracy, a gdy znowu wieczorem zasnąłem, to wśniłem się tutaj ponownie i wyszedłem z sypialni. Dla was to sekundy, dla mnie dzień życia. Na szczęście mam też kilka szlafroków…
Po dłuższej chwili ciszy pułkownik zrobił krok w kierunku doktora, wyciągając rękę:
– Panie Desmond, rozumiem, że siłą nie zmuszę pana do pójścia z nami. Jednak proszę zrozumieć, że nie jest pan dla nas wrogiem, jeżeli nie przejawia pan wrogich zamiarów. Pańska wiedza i paranormalne umiejętności przydałyby się narodowi, Ameryce. Po tych wyjaśnieniach ufamy panu. Wierzę, że jest pan patriotą. – przestał na moment perorować.
Patrząc w jego spoconą, bladą twarz, zrozumiałem, że myśli nad tym, jak ubrać w odpowiednie słowa to, co chciał powiedzieć czy też – zaproponować. Ucieczkę do przodu.
– Proszę rozważyć propozycję współpracy. W końcu wszyscy chcemy pokoju i ceną tego pokoju bywa potrzeba posiadania przewagi nad agresorem. Chociażby w postaci pańskiej wiedzy medycznej i medykamentów…
– Niech mi pan powie tak szczerze, tak od serca, jako dobry człowiek – przerwał mu Desmond. – Czy pan naprawdę wierzy w to, że moja ewentualna pomoc zostanie spożytkowana w celach pokojowych? A co, jeżeli jednym z czynników powstrzymujących was przed nowymi wojnami jest strach przed chorobami w innych częściach świata? Liczycie zapewne również na szybkie leczenie rannych żołnierzy. Całkowicie rozumiem, do czego pan zmierza. Uważam, że zamiary pańskie i pańskiej organizacji nie są pokojowe. Nawet dziś pokazaliście, co was napędza.
Zamilkł. Po chwili kontynuował ściszonym głosem:
– Wiem, że będziecie prześladować tych niewinnych ludzi tutaj, aby nigdy nikomu o mnie nie powiedzieli, a mnie z kolei i tak będziecie próbowali zniewolić, aby zagwarantować sobie przewagę. Skończę w jakimś waszym lochu, taki jest wasz plan. Klatka… Dlatego muszę odmówić i co więcej, zabezpieczyć wszystkich przed losem, jaki możecie im zgotować.
– Zamierza pan nas zaatakować? – zapiszczał profesor.
– Niekoniecznie. – Doktor wykrzywił twarz w niesmaku. – Przynajmniej nie fizycznie, ja prawie nikomu źle nie życzę. Wam też nie. Jednak muszę pana ostrzec: ja odejdę, ale jeżeli nie odejdziecie i wy i nie zapomnicie o sprawie, jeżeli kiedykolwiek tu wrócicie albo choćby jeden świadek tych wydarzeń dozna z waszej strony krzywdy, to pożałuje pan tego. I zresztą nie tylko pan, lecz i każdy, kto się do tego przyczyni. Żadnych wyjątków. Czy może pan otworzyć szufladę, tę, w której znaleźliście dyplom, i podać gazetę panu oficerowi? – zwrócił się do żołnierza.
Ten niepewnie spojrzał na dowódcę. Pułkownik sam podszedł i otworzył szufladę. Wyjął z niej „New York Timesa” i spojrzał na pierwszą stronę. Twarz mu stężała. Czytał dobrą minutę, po czym wymamrotał tylko:
– To nieprawda, to jakaś niewiarygodna sprawa, to niemożliwe… Ale skąd wiedzą?
– Na razie nie ma chyba problemu, bo jak pan spojrzy na datę, to zobaczy pan, że ta gazeta wyszłaby za trzy dni, poza tym jest ona w tej chwili wytworem mojej wyobraźni i kompilacją pewnych faktów – wytłumaczył Desmond. – Za trzy dni pojawiłyby się też inne gazety z tym samym tematem na okładce, jednak przecież najpierw redakcje musiałyby wejść w posiadanie informacji prawdziwych, sądząc po pana reakcji. Skąd by to wszystko wiedzieli i mieli dokumenty? Zgaduję, że domyśla się pan, skąd je wyjmę: z tej oto właśnie szuflady. Albo reporter śledczy jednej czy drugiej redakcji znajdzie je w swojej? Kto wie?
Pułkownik, przygarbiony, stał jak sparaliżowany, trzymając w wyciągniętej ręce dziennik. W końcu, po dłuższej przerwie, odezwał się cichym, drżącym głosem:
– To co mam zrobić?
– Wyłuszczyłem to już. Zawieramy prostą umowę, która obowiązuje na zawsze. Wy wracacie i mówicie swoim przełożonym, że byłem nieszkodliwym wariatem i że wyprowadziłem się stąd. Nigdy nie wracacie, a ja, cóż, ja nie znajdę tych dokumentów. Wszak ponoć mi pan ufa. Słowo?
– Słowo – wymamrotał pułkownik. Przez chwilę zastygł w bezruchu, patrząc przed siebie, po czym raźniej zaordynował: – Panowie, odwrót, odwołać ludzi z terenu. Czy muszę oddać panu tę gazetę, doktorze? – zwrócił się do Desmonda.
– Widzę, że szybko się pan uczy. Proszę ją zachować, a najlepiej niech przeczyta ją też pan profesor. Na trzeciej stronie znajdzie z kolei sporo informacji o sobie. To powinno pozwolić wam lepiej się porozumieć w naszej sprawie. A potem ją spalcie, na razie to jedyny egzemplarz.
Wyszli wszyscy, oczywiście poza nami. Głównodowodzący chciał wyjść jako ostatni, ale Desmond pokazał mu ręką, aby został, po czym uśmiechnął się i powiedział:
– W każdej przykrej historii może być jednak coś miłego. Przy odrobinie oleju w głowie na pana miejscu obstawiłbym wyniki meczów ze stron sportowych. Gdybym jakimś cudem dobrze wyśnił wszystkie, to lepiej będzie pan pamiętał o umowie. No i otrzyma pan pocieszenie oraz okazję do zmiany myślenia o świecie, ludziach i karierze. Sam pan zobaczy, że nie będzie trzeba czuć strachu przed czwartą władzą ani przede mną. Aha, profesorowi niech pan tych stron z wynikami meczów nie pokazuje, nie lubię tego człowieka. Do widzenia!
Pułkownik zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale skinął tylko głową i wyszedł. Słyszeliśmy wszyscy, jak zwijają manatki, wykrzykując rozmaite komendy. W końcu odjechali. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, panna Gobbins popłakiwała.
– Odejdzie pan? – odezwałem się pierwszy.
– Tak, w końcu obiecałem. Desmond już nie wróci, słowa trzeba dotrzymywać. Zresztą nie chciałbym wywołać większego zamieszania wokół mojej osoby.
– Co napisano w tej gazecie?
– Nie chce pan wiedzieć. Myślę, że nawet niekiedy lepiej nie zdawać sobie sprawy z pewnych rzeczy.
– Bardzo będzie nam pana brakować – odezwała się łzawo zza chusteczki panna Gobbins.
– Co mamy powiedzieć ludziom we wsi?
– Powiedzcie, że mnie zabrali, i tyle. Dom sprzedajcie, papiery są gotowe, sami wiecie gdzie. – Skinął ręką w kierunku komody. – Wybaczcie, lecz teraz idę już do sypialni. Dla pani Grety cała kuracja jest w słoiku w szufladzie, tej od gazety, jedna tabletka dziennie aż do ich wyczerpania. A potem niech jak najwięcej chodzi, gimnastykuje i się nie objada. Na pewno będzie długo cieszyć się zdrowiem. Dziękuję wam za wszystko. Żegnam was, trzymajcie się wszyscy zdrowo.
Wyszedł. Odprowadziłem pannę Gobbins do domu. Wcześniej zajrzała do szuflady – naprawdę był w niej samotny, spory słoik z tabletkami. Zabrała je ze sobą.
Zaszedłem i zapukałem jeszcze nazajutrz, ale gospodarza nie było. Rower stał w sionce. Zebrałem się na odwagę i zajrzałem do sypialni. Na łóżku pozostał tylko szlafrok.
Umowa działała – nie wrócili i poza brakiem lekarza życie toczyło się normalnie. Pielęgniarka wznowiła swoją praktykę ziołolecznictwa i widać było, że dzięki rozmowom z Desmondem poprawiła receptury – były o wiele skuteczniejsze. Zawsze to coś.
Minął rok i ja sam, jak i wszyscy w wiosce, przetrwaliśmy go w dobrym zdrowiu, nie mieliśmy żadnego pogrzebu ani poważniejszego wypadku. Pani Greta skończyła kurację i faktycznie, jak na tak wiekową osobę odzyskała sprawność i zdrowie, bez dolegliwości czy paraliży. Wróciła do spacerów o lasce i sama zajmowała się własnymi potrzebami, a wózek inwalidzki trafił do kogoś innego, aż w miasteczku.
Któregoś dnia, wracając z pola, zobaczyłem biegnącą w moją stronę od swojego domu pannę Gobbins. Jej chusta powiewała niczym peleryna superbohaterów z tych książeczek z obrazkami, którymi od kilkunastu lat pasjonowała się młodzież. Mało brakło, a spłoszyłby mi się koń. Zaaferowana i zadyszana krzyczała:
– Przyjechał, syn przyjechał!
Zeskoczyłem z wozu i uspokoiłem szkapę. Ta wiadomość nie pasowała do stanu mojej wiedzy o jej rodzinie. Gdyby to miała być prawda, to wioska nieźle by ją wzięła na języki.
– Może to delikatna sprawa, ale przecież nie miała pani syna? – zapytałem ostrożnie.
– To siostry syn, ona dawno zmarła, a teraz będzie mieszkał u mnie, pomoże przy gospodarstwie, w ogóle dużo pomoże! Wszystkim pomoże! Wczesnym rankiem przyjechał. – Podskakiwała jak nakręcona i krzyknęła w kierunku obejścia: – Ed! No, Ed, chodźżeż, przywitaj z sąsiadem!
Nie sądziłem, że potrafi wydzierać się tak głośno, ciesząc się przy tym jak z wygranej na loterii.
Wysoki uśmiechnięty facet koło czterdziestki podszedł do nas, trzymając w ręce widły.
– Niech ciocia już tak nie krzyczy, ja całkiem dobrze słyszę.
Sięgała mu pod ramię. Był wyższy ode mnie o dobrą głowę. Wyciągnął rękę ze skórzanej rękawicy i podał mi ją.
– Witam serdecznie, panie Thomas. Jak tam zdróweczko przez ostatni rok?
Popatrzyłem zaskoczony, że zna moje imię. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym mrugnął do mnie swoim zielonym okiem.