Author: piro

  • Doktor Desmond [PL]

    Doktor Desmond [PL]

    Prolog powieści SF “Kyle”.

    Prolog

    Całe swoje życie mieszkałem w tej miejscowości – sporej wiosce na uboczu, typowo farmerskiej, jednak nie takiej z jedną czy dwiema wielopokoleniowymi rodzinami. Mieliśmy nawet sklep i kowala, szkółkę dla dzieci, mały bar, jak również osobę zajmującą się chorymi, o ile nie wymagali leczenia w szpitalu – pannę Gobbins. Celowo nie nazywam jej lekarką ani znachorką, choć jej kuracje w dużej mierze opierały się na ziołach – była to dyplomowana pielęgniarka, która całe swoje zawodowe życie spędziła w sporym szpitalu w Pigeon Forge. Pochodziła stąd i tu wróciła, aby zaopiekować się swoją niedołężną matką i naszymi boleściami.

    Stary Henry miał dom na uboczu od drogi prowadzącej do naszej wioski, nieco pod górę, ukryty za szpalerem drzew zdziczałego sadu. Jeździł skrzypiącym rowerem, przeważnie na zakupy do następnej miejscowości. Nie był lubiany w wiosce, a jego własne dzieci rozpierzchły się po świecie – być może z powodu parszywego charakteru ojca, czy też, by rozpocząć karierę inną niż rolnika uprawiającego tytoń. Dość powiedzieć, że gdy odszedł, to poza pastorem z sąsiedniej, większej wsi (gdzie był cmentarz) żegnało go zaledwie kilka osób. Widać przejechanie dziewięciu mil wozem konnym było bardziej nużące i niewarte satysfakcji od zobaczenia na własne oczy momentu przykrycia przez ziemię tego typa.

    Nie pamiętam dokładnie, kiedy przybył, lecz z pewnością kilka lat później, już w latach pięćdziesiątych, kiedy moje dzieci wreszcie przestały być wiecznie upapranymi bobasami. Oparty o półkę na kanki z mlekiem, na drogę do starego domu Henry’ego powrócił zardzewiały rower. Ktoś zainstalował również napis – drogowskaz na drewnianej tabliczce przybitej do drzewa: „Desmond Tisawarga – lekarz”. Nazwisko nie miało związku z poprzednim lokatorem i brzmiało egzotycznie. Wzbudziło naszą ciekawość, którą zaspokoiliśmy obserwacją z posesji panny Gobbins. Jej płot graniczył z domem Henry’ego, a wysoka, dawno niekoszona trawa i drewniane, całkiem gęste szczeble ogrodzenia gwarantowały prywatność.

    Był to starszy, niski i korpulentny pan z wąsem, ubrany przeważnie na biało. Mówiąc uczciwie, po paru dniach śledzenia go mieliśmy wrażenie, że wcale nie zmienia odzieży. Chodził w lekarskim kitlu lub w czymś bardzo podobnym do szlafroka, w zupełnie białym kolorze. Byliśmy jednak ciut za daleko, żeby ocenić to dokładnie.

    Pierwsza z doktorem Desmondem porozmawiała panna Gobbins. Z okazji niedzieli przybliżyła nam postać nowego gospodarza dawnej posiadłości Henry’ego. Okazał się nim skromny lekarz z dużego miasta, chcący odpocząć od jego zgiełku. Posesję odkupił. Nie podpierał wiedzy stosem dyplomów i podziękowań, lecz zamierzał udowodnić umiejętności praktyką. O swojej poprzedniej pracy nie opowiedział pannie Gobbins za wiele, natomiast tabliczkę wywiesił dlatego, że chciał, o ile starczy wolnego czasu, pomóc miejscowym.

    Szybko doszedł do porozumienia z naszą pielęgniarką i już w kolejnym tygodniu zapraszała ona chorych nie tylko do siebie, ale i do sympatycznego, jak sama stwierdziła, doktora Desmonda. Z czasem wioskowa nieufność została przełamana, a i najbardziej zatwardziali zwolennicy ramkowych dyplomów miastowych konsyliarzy zaufali naszemu lekarzowi, widząc, jak skuteczne okazywały się jego kuracje.

    Niby miejscowość nie była aż taka ludna, niemniej jednak w niedługim czasie do doktora przybywało coraz więcej pacjentów i pacjentek. Im większą zyskiwali pewność, że ordynowane przez niego leczenie przynosi skutek, tym łatwiej przypominali sobie o rozlicznych dolegliwościach. Później też rozpowiadali szerzej o ich uleczeniu. Wystarczyło posłuchać, aby wiedzieć, że Desmond swojego dyplomu nie znalazł w stodole. Leczył skutecznie, o ile gospodarzył w domu, i właściwie jego okazjonalne, losowe nieobecności stanowiły większą bolączkę niźli nasze choroby – bo z tymi dawał sobie doskonale radę. Przez kilka lat praktyki może tuzin pacjentów odesłał do szpitala w Pigeon Forge, a całą resztę opatrzył i wyleczył aż do pełnego wyzdrowienia. Nie zmarł nikt.

    Zgadywaliśmy, że musi jeździć na rowerze, tej starej damce, na której przed laty poruszał się Henry. Przeważnie stała oparta o duże drzewo, przy skręcie na posesję. Gdy rower znikał – próżno było szukać pomocy. Znaczyło to tyle, że doktor pojechał na nim do sąsiedniego miasteczka albo nawet dalej. To ostatnie przypuszczenie wynikało z faktu, iż nie prowadził w najbliższej mieścinie żadnej praktyki. Nikt z mieszkańców nie zauważył go tam choćby okazjonalnie, pomimo charakterystycznego wyglądu. Omijał także zlokalizowany tam sobotni targ, gdzie kwitła wymiana towarowa i gdzie niekiedy prezentowano nowinki modowe z wielkiego świata.

    Nie utrzymywałem z Desmondem żadnych kontaktów, jednak kiedy syn dostał boleści i przypuszczałem, że mógł najeść się trujących owoców w lesie, natychmiast pośpieszyłem do niego. Będąc już na drodze do jego posesji, napotkałem pannę Gobbins, pchającą swoją matkę na wózku inwalidzkim. Starej pani Grety nie widziałem już dobrych kilka lat. Choroba i starość przykuły ją do łóżka.

    – Dzień dobry, choć dla mnie niezbyt dobry – zagaiłem. – Czy pan doktor poratuje mi syna?

    – Ależ na pewno, akurat siedzi bez pacjenta – odparła pielęgniarka.

    Zaofiarowałem pomoc w pchaniu wózka, a Gobbins wzięła za rękę mojego słaniającego się pierworodnego i weszła z nim do środka. Kilka minut po tym, jak skończyłem ustawiać wózek przy ścianie domu tak, aby słońce nie świeciło staruszce prosto w oczy, w drzwiach stanął mój syn, z mocno niewyraźną miną, a za nim – doktor.

    – Dobrze, że zauważył pan objawy i szybko przyszedł, panie Thomas. Dzieciak zjadł trujące grzyby. Już podałem mu lekarstwo. Tu ma pan drugą dawkę, proszę nie zapomnieć i podać mu ją jutro rano – powiedział, jednocześnie wręczając mi papierową torebkę z jedną białą tabletką na dnie.

    – I tak szybko się poprawiło? Wymiotował niewiarygodnie…

    – Jest naprawdę w porządku. To zrozumiałe, że jest osłabiony, bo znacznie się odwodnił, niemniej truciznę zneutralizowałem. Niech pije i je w miarę możliwości, tylko proszę już bez głupich pomysłów ze zjadaniem wszystkiego, co się pod oczy napatoczy. – Ostatnie zdanie skierował już nie do mnie, lecz do syna, który cały czas przytakiwał lekarzowi, stojąc z zadartą do góry głową i łzami w oczach.

    – Ile jestem winien? – zapytałem, jednak doktor machnął ręką, wszedł do domu bez słowa pożegnania i zamknął drzwi.

    – On od nikogo nie bierze pieniędzy – powiedziała babcia Greta. – Brzydzi się tym. Źle, że pan mnie nie zapytał albo córki.

    – Pani Greto, pani wybaczy, skąd ja mogłem to wiedzieć czy chociaż przypuszczać? W dzisiejszych czasach za wszystko trzeba płacić. Dobrze, że woda w studni jest za darmo…

    – O ile się ją samemu wykopie. – Zachichotała, pełna wigoru. Ciągłe umieranie i mozolne udoskonalanie treści testamentu chyba wyparowały jej z głowy.

    Patrzyłem z niedowierzaniem, jak syn pobiegł, jakby mu nic nie było, na główną drogę, kiedy usłyszał zapraszające krzyki starszych kolegów. Zapewne śledzili nas i czekali na wynik leczenia. Pewnie któryś drań podpuścił małego, a potem mieli stracha, że umrze – pomyślałem.

    Skonstatowałem, że niesamowicie szybko mu pomogło.

    – Ja tylko cztery tabletki wzięłam od niego i patrz pan, jaka znaczna poprawa, już z łóżka wstaję. Kochany doktor obiecał, że jak będę wytrwale ćwiczyć, to nawet będę sama chodzić – dodała pani Greta.

    – Matka leżała już długo – odezwała się zza moich pleców panna Gobbins, która wyszła właśnie na zewnątrz. – Nasz lekarz stwierdził wadę serca i paraliże od kręgosłupa. Dał kurację, no i jak sam pan widzi i słyszy, działa. Byłam nieufna, jeśli chodzi o kuracje tymi nowoczesnymi tabletkami, przeprosiłam się jednak z nimi.

    – To on wadę serca też leczy pigułkami?

    – Doktor wszystko nimi leczy. On jest taki nowoczesny. Z miasta je ma, na prawie każdą chorobę.

    Trudno było mi to jakkolwiek podważyć – juniorowi faktycznie pomogło, i to od razu. Następnego dnia przy świcie zgodnie z ordynacją dałem mu drugą tabletkę, choć nie chciał jej zażyć i twierdził, że czuje się doskonale. Pomyślałem, że dodatkowo zapytam kilku sąsiadów, co sądzą o doktorze. Wszyscy, którzy mieli styczność z jego medycyną, komentowali to w samych superlatywach.

    Minęło zaledwie parę miesięcy i przy jesieni zdarzyło się nieszczęście. Podczas zwózki siana dzieciaki pomagające w polu zawsze chciały jechać na szczycie kopy na wozie. Sam w dzieciństwie uważałem to za frajdę po sporym jak na nastolatka wysiłku, toteż nie zabraniałem, a nawet zachęcałem, aby zobaczyły świat z góry.

    Niestety, gdy przejeżdżałem po drewnianym pomoście nad bocznym kanałem rzeczki zasilającym staw, pękła jedna z desek podestu opartego na kamiennej skarpie. Wóz ustał na drodze, ale wstrząs wyrzucił mojego syna do stawiarki. Błoto zapewniło dobrą amortyzację. Pech chciał, że spadając, dzieciak zahaczył o mur przypory i poważnie uszkodził sobie łokieć. Usłyszałem trzask kości.

    Krzyczał wniebogłosy, cały czarny od błota, pokrwawiony i obolały. Jako że dom doktora znajdował się w pobliżu, odległy o kilkaset jardów, pozostawiłem wóz i pobiegłem z moją ukochaną ofiarą wypadku na rękach, licząc na to, że Desmond będzie u siebie.

    Na szczęście go zastałem. Siedział na bujanym krześle ofiarowanym przez naszego cieślę i z werwą dyskutował o ziołolecznictwie z panną Gobbins i jej matką, o dziwo siedzącą zwyczajnie obok córki, za stołem. Na stole ustawiono czajnik, filiżanki i paterę z ciasteczkami. Miło spędzali czas.

    Zdawałem sobie sprawę, że przerywam im pogaduszki, jednak syn naprawdę potrzebował pomocy. Nie byłem ekspertem od gnatów, lecz wyglądało to na poważne złamanie.

    Eskulap zachował się właściwie – tak jak przewidywałem. Widząc pokrwawione dziecko, wstał szybko z krzesła i od razu zaprosił nas do środka, otwierając szeroko drzwi. Dzieciakowi wskazał swój duży lekarski fotel, a mnie ławkę przy ścianie. Obejrzał ranę na łokciu i przedramieniu.

    – Upadł?

    – Z wozu do stawiarki. Spadając, musiał zawadzić o mur albo deski.

    – To przy okazji tłumaczy, dlaczego jest taki brudny.

    Desmond uważnie obejrzał przedramię. Dotykał je w wielu miejscach i poruszał nieznacznie, nieczuły na wrzaski. W końcu podsumował:

    – Mamy tu przypadek strzaskanej kości łokciowej, natomiast łokieć jest cały.

    Co tu kolorować, bałem się o dziecko, a sam nigdy nie miałem nerwów jak postronki. Przez zęby wydusiłem:

    – Czyli że w wielu kawałkach?

    – W kilku. Jestem w stanie to poskładać.

    – Potrzeba prześwietlenia, w szpitalu?

    Doktor zdjął okulary i popatrzył mi w oczy spokojnym wzrokiem. Miał nietypowe zielone tęczówki.

    – Nie trzeba. Niech pan zaufa. W przypadku niepowodzenia powiem panu o tym. Najwyżej pojedzie pan do szpitala narzekać na mnie i złożą na nowo. Na ten moment widzę, że ustawię to i wyleczę odpowiednim opatrunkiem i lekarstwem przyśpieszającym gojenie.

    Sięgnął do swojej szuflady i spomiędzy papierów wygrzebał z niej białą tabletkę, po czym zwrócił się do szlochającego syna:

    – Masz tu cukierka, od razu poczujesz ulgę.

    Ten cukierek jednoznacznie przypominał mi jego lekarstwa.

    – Stop, stop! – zawołałem. – Doktorze, pan dał mu pigułkę zamiast cukierka. Zostaw to, synu!

    Desmond popatrzył na mnie i jednocześnie odebrał dziecku tabletkę. Zerknął następnie na nią, przybliżając sobie do okularów.

    – Czujny pan jest, panie Thomas, niemniej jednak wszystko w porządku. Żaden lek, tylko cukierek miętowy. Faktycznie, są teraz podobne do leków. Specjalnie tak robią, żeby dzieci bezproblemowo zażywały kuracje. Dam i panu.

    Oddał synowi cukierek, a ten przekazał go mnie. Desmond wygrzebał z szuflady kolejny. Skosztowałem – rzeczywiście smakował jak miętówka. Skinąłem do syna, a on wziął zdrową ręką cukierka i wsadził do ust. Powiedzmy, że byłem zdenerwowany i nastawiony sceptycznie. Jednakże nie aż tak, żeby zabronić synowi pożarcia cukierka. Niepotrzebnie spanikowałem, że to lekarstwo – wnioskując z uśmiechniętej buzi, młodemu smakowało nawet bardziej niż kupne landrynki.

    To te nowe, modne teraz, z reklamy w radiu – pomyślałem.

    Desmond patrzył chwilę w milczeniu. Chłopak wyraźnie się uspokoił. Zresztą sam poczułem przypływ pewności i ochłonąłem.

    – To teraz, młody bohaterze, czas na opatrunek usztywniający. To tak, jakby dom murować.

    Lekarz przyniósł z zaplecza bandaże i około półlitrową puszkę bez oznaczeń. Myślałem, że chłopak będzie się darł wniebogłosy, gdy lekarz ustawi i zawinie jego rękę. Obyło się nawet bez wrzasków. Desmond, pracując nad złamaniem, opowiadał cały czas o podróżach i o wszechświecie – wzbudzał tym ciekawość i oddalał troski dzieciaka. Na koniec otworzył puszkę i bandaż zalał zielonkawym płynem. Zadbał o to, aby cały materiał zniknął w mazi o nienaturalnym kolorze, po czym umył ręce i powiedział do chłopca:

    – Boli?

    – Nie boli, proszę pana.

    Obrócił się w moją stronę z uśmiechem.

    – Wszystko na dobrej drodze, panie Thomas, lecz tabletki też będą potrzebne, żeby się migiem zrosło. Dwa dni i mamy po sprawie, a tę biohydrokoloidową żywicę usunę za kolejne trzy dni.

    – Hydro-co, panie doktorze?

    – Och, mam na myśli opatrunek, ten zielony.

    Bez wątpienia miał gość pojęcie o swojej robocie. Wcale mnie nie dziwiło, że jego sława dość szybko dotarła do miasteczka, a także i dalej. Osobna sprawa, że telefon mieliśmy nawet u nas we wsi, to i się prędzej i dalej rozniosło. Czasami przyjeżdżali ludzie poważnie zmaltretowani chorobami – czy to swoimi, czy dzieci lub rodziców. Nasz lekarz radził sobie z większością przypadków. Skłamałbym, mówiąc, że wszystko rozwiązał pomyślnie. Ewidentnie cudotwórcą nie był. Sporadycznie odsyłał do szpitala w mieście, przeważnie po poskładaniu złamań, raz nawet oświadczył, że przekracza to jego umiejętności. Cóż, życie.

    Wyjątkowo utkwił mi w głowie przypadek pani Hopkins (nie mylcie, proszę, z panną Gobbins), która uczyła w szkole zawodowej w naszym pobliskim miasteczku, była tam humanistką. Wtedy nie robiono takiej dokładniejszej specjalizacji i przedmiot humanistyczny, złożony z języka ojczystego i historii, stanowił obowiązkowe zajęcia na wszystkich kierunkach zawodowych, choćby i rolnika. Była to sympatyczna i bardzo kobieco wyglądająca nauczycielka, uwielbiająca dygresje poza proponowanym przez reżim kształcenia tematem głównym. Lubili ją wszyscy uczniowie i uczennice, szczęśliwi, gdy opowiadała o historii świata i Stanów Zjednoczonych, oraz zadowoleni, że nie oczekiwała wkuwania dat, wydarzeń czy wierszy na pamięć. Jak pamiętam, bo i sam po podstawówce chodziłem do tej szkoły, dzięki wysiłkowi i poświęceniu moich rodziców, jej lekcje były rodzajem krótkich, acz przyjemnych wakacji.

    Kiedy jej najmłodszy syn przywiózł ją autem do nas, nie poznałem jej. Dowiedzieliśmy się wtedy, że to terminalny stan raka. Zapadnięta twarz, szara cera i drgawki w szponiastych dłoniach. Minęło sporo lat i ledwo pamiętałem ją z wyglądu, a jej dzieciaka praktycznie nie kojarzyłem. Gdy chodziłem do szkoły, był pacholęciem w portkach na szeleczkach, niekiedy wpadającym do szkoły za rękę z ojcem na „przytula” do mamy, i tyle.

    Desmond wydawał się bardzo przejęty, gdy wyszedł do chorej i zorientował się w sytuacji. Po wstępnej ocenie, przeglądnięciu papierów z dotychczasowych kuracji i rozmowie z bliskimi pani Hopkins została wniesiona do gabinetu. Doktor wyprosił wszystkich, a nerwowe milczenie w poczekalni dobrze oddawało stan rzeczy. Nie dziwcie się, że siedziało nas tam sporo – byliśmy tu, czy to dawni uczniowie, czy przyjaciele, także z miasteczka.

    Myślę, że nie oczekiwaliśmy od niego cudów – nikt o zdrowych zmysłach nie liczyłby na uzdrowienie z raka z przerzutami (co było wiadomo już wcześniej, jako że pani Hopkins leczyła się w szpitalu w mieście), lecz chociaż na uśmierzenie bólu. Ogólnie była to bardzo dramatyczna sytuacja.

    Wyobraźcie sobie, że jakkolwiek jej rokowania według dokumentacji medycznej były żadne – przeżyła. Desmond nie był pewny, czy terapia się uda – wiedziałem to od samej Hopkins. Wciąż miała bliski kontakt nie tylko ze mną, lecz jeszcze z jednym byłym uczniem z wioski i z całą czeredą, która przeprowadziła się do miasteczka. Oblegaliśmy ją wielokroć podczas odwiedzin w szpitalu, niczym komary leżakowicza w czerwcu nad stawem.

    Nie uwierzycie, podobnie jak nie uwierzyli lekarze z miasta – on leczył ją tabletkami, które wyraźnie jej pomogły. Po prostu wyzdrowiała, czy może bardziej uczciwie – podzdrowiała i po paru tygodniach pojechała do miasta na kolejne badania. Nie była to już jednak ta zasuszona, konająca kobieta przywieziona do Desmonda – lecz pełna werwy, nasza dawna nauczycielka.

    Dużo wtedy rozmawiałem o tym z Desmondem, bo akurat bardzo lubiłem panią Hopkins, a że poza wszystkim pomógł mi niejeden raz z synem – miałem do niego pełne zaufanie. Sam też był zaaferowany sytuacją. Zapewnił panią Hopkins, że po badaniach i leczeniu w mieście czeka na nią z leżakiem i dobrym winem, prosił też, żeby niezależnie od zaleceń i zapisanej kuracji pamiętała o zażywaniu jego tabletek.

    Wiele razy siedzieliśmy potem razem na herbacie, z Gobbins albo sami. Mieszkaliśmy niedaleko od siebie, pominąwszy jeden nieużytek, moja zagroda była kolejna za jej domem. Miał facet gadane – opowiadał o przyrodzie, o wszechświecie i wielu wymiarach i jakkolwiek miałem żadną wiedzę z fizyki, to jego opowieści przy herbacie albo piwie były tak obrazowe i kolorowe, że naprawdę poczułem się kimś, kto rozumie, gdzie i po co jest na tym świecie.

    W tym okresie od nauczycielki przyszły listem dobre wieści – ponoć przerzuty cudownie zniknęły, a główny guz też nadawał się już do operacji i nawet wyznaczono jej termin.

    Wkrótce potem nasz lekarz stał się niesamowicie popularny – poczta pantoflowa działała. Na wizyty zaczęły umawiać się nie tylko osoby z Pigeon Forge, ale również, po niedługim czasie, ludzie z większego miasta położonego ponad trzydzieści mil od naszych sadyb. Pod domem Desmonda ustawiały się kolejki i sam lekarz poprosił mnie i pannę Gobbins o zaprowadzenie porządku.

    W pamięci utkwił mi szczególnie jeden przypadek, gdy kilkunastoletni młodzian został przywieziony przez ojca czarnym, pięknym studebakerem. Ależ podobało mi się to auto, ale gdzież mnie, rolnikowi, zarobić na takie. Akurat miałem dyżur jako pomocnik (sporo też z przytoczonych tu historii znam od Gobbins, jednakże możecie traktować je jako pewne, bo to bardzo uczciwa osoba), zresztą w rolnictwie praca jest mocno sezonowa. W tym okresie cieszyłem się z tego, że zamiast się nudzić, mogę pomóc naszemu eskulapowi.

    Wracając do tego przypadku – wraz z chłopcem i ojcem przyjechał dziadek, siwy i łysawy, z dłuższymi kosmykami z tyłu. Zaanonsowali stłuczoną nogę, a dzieciak szlochał i jęczał. Kiedy przyszła ich kolej, lekarz obejrzał ją, po czym spojrzał na zaaferowanego ojca i stwierdził:

    – Dam radę to wyleczyć. Do kuracji użyjemy najpierw diwodorku tlenu.

    – Może pan powtórzyć nazwę? – zapytał ojciec. – Czy to bezpieczne dla dziecka?

    – Pan sobie żartuje? – obruszył się dziadek.

    – To czysta woda.

    Desmond oblał nogę wodą, namydlił nieco zamoczoną tetrę i starł powierzchnię kolana. Wyglądało zwyczajnie, jak kolano nastolatka.

    – I jak pan widzi, po problemie.

    – Nie będą potrzebne żadne tabletki? – zapytał ojciec.

    Doktor poprosił pacjenta i dziadka o wyjście do sionki, a sam zwrócił się do mężczyzny:

    – Jedyne, co mógłbym tu przepisać, to raczej tabletki dla pana, na mądrość. Nie może pan tak dawać sobą pomiatać rozwydrzonemu dziecku. Nic mu nie było. Namalował sobie te rany i obtarcia, pewnie dla zwrócenia na siebie uwagi. A siniaki ma, bo to typowe w jego wieku.

    Coś tam się jeszcze awanturowali, w końcu wyszli obrażeni, zabrali młodziana i odjechali.

    Doskonale pamiętam ten ostatni spokojny wieczór: siedzieliśmy przed domem Desmonda, grając w karty – on, panna Gobbins, ja i jej matka. Rozmawialiśmy o snach, o ich spełnianiu się w rzeczywistym życiu. Dla doktora sny zawsze stanowiły coś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości – sporo o tym opowiadał. Ciężko mi to było pojąć, choć też w końcu sam śniłem niekiedy niestworzone głupoty. Bywałem kowbojem na Dzikim Zachodzie, a raz nawet lekarzem. Opowiedziałem kilka historii, które pamiętałem z tego, co mi się przyśniło.

    – Tak to jest, panie Thomas – podsumował Desmond. – Sny bywają tak samo bogate w treść, jak rzeczywistość, choć gdy się obudzimy, to pamiętamy zaledwie tyle, na ile nasz mózg tym snem był w stanie kierować. Te sny, gdzie śnimy bezwolnie, nie odciskają się w naszej lokalnej rzeczywistości. Kiedyś słyszałem taką teorię, że śnić możemy jedynie to, co już kiedyś widzieliśmy: w postaci kolaży, kompilacji. Prawda jest taka, że przy odrobinie treningu możemy pokierować snem, spotkać w nim innych śniących albo i przenieść się do zupełnie alternatywnego świata. Możemy też być kimś innym, wyglądać zupełnie inaczej niż w naszej rzeczywistości. Co więcej, nasze sny mogą być nawet bardziej twórcze niż życie. Mało to wynalazków zostało wymyślonych we śnie? To wyłącznie jedna z niezwykłych właściwości mózgu: żyjąc w tych naszych wymiarach, możemy w nocy pojawić się w innych, bo nasz mózg jest bramą nie tylko do wiedzy, lecz i do innych wymiarów i światów…

    Dzięki prostocie opowieści chwytałem, o co chodzi. Może jego mózg tak potrafił. Ja byłem skromnym rolnikiem, choć z zawodowym wykształceniem, i nie nadawałem się na osobę, która brylowałaby w jego teoriach. Jak spałem, to spałem. Posłuchałem jeszcze trochę, jednak gdy rozmowa zeszła na ziołolecznictwo, poczułem znużenie i po pożegnaniu pomaszerowałem do domu.

    Wpadli następnego dnia o szóstej rano, bezpośrednio do Desmonda. Jednocześnie obstawili też miejscowość. Wszędzie pojawiły się willysy oraz – i tu zaskoczenie – znany mi już czarny studebaker. Dom lekarza był otoczony. Wojsko i nieznane mi służby ubrane w ciemne moro.

    Byłem wtedy na zewnątrz, oporządzałem sprzęt, lecz czmychnąłem do wnętrza. Jak tylko opanowałem nerwy, wróciłem pod kordon. Nie byłem tam sam – akcja postawiła na nogi dosłownie całą miejscowość. Przyszli odważniejsi.

    Nic nie widzieliśmy i dość długo staliśmy w grupie miejscowych, zachowując dystans do żołnierzy. W pewnym momencie zostałem wywołany po nazwisku i zaprowadzony siłą do środka, do domu Desmonda. Co tu będę ściemniał – bałem się nie na żarty. Cała sytuacja była tak niecodzienna dla takiej cichej wioski jak nasza, że każdy by się bał.

    W środku zastałem pannę Gobbins na krześle wniesionym z poczekalni, podobne czekało i na mnie. Usiadłem, doprowadzony za ramię przez żołnierza.

    Nasz doktor siedział skuty kajdankami na fotelu dla pacjentów. W środku, poza kilkoma zbrojnymi, byli też wzburzony dziadek chłopca z malowaną raną i dowodzący akcją oficer. Dziadek, ubrany w szary garnitur i kontrastujące z nim wściekle niebieskie rękawiczki lekarskie, przemówił:

    – Czy teraz wreszcie będzie pan zeznawał? Spełniliśmy pana warunki.

    Desmond skinął głową i odezwał się cicho:

    – Tak, teraz będę mówił. Powtórzę po raz kolejny: chcę tylko, aby ci, którzy pomagali mi tutaj, byli świadomi sytuacji. Nie chciałbym ich zostawić z pytaniami, niedomówieniami i troskami.

    – Dobrze, wobec tego wracamy do początku. Pytanie pierwsze: jakim prawem twierdzi pan, że jest lekarzem?

    – Mój dyplom znajdzie pan w lewej szufladzie komody za moimi plecami.

    Starszy mężczyzna skinął ręką, a żołnierz podszedł i wyjął z szuflady gruby rulon. Podał go dziadkowi, a ten wyjął okulary z kieszeni, założył je i po rozwinięciu zaczął czytać.

    Dowodzący zaczął strofować żołnierzy podniesionym głosem:

    – Panowie, nakazałem szczegółowe przeszukanie pomieszczenia, a wy pomijacie duży rulon w szufladzie! To skrajna amatorszczyzna. Rozumiem stres, dużo mogę wybaczyć, jednak nie takie błędy.

    – Myślę, że to nie ich wina… – odezwał się doktor, lecz dowodzący mu przerwał.

    – Proszę nie zabierać głosu, będąc niepytanym! Pytania zadajemy pan profesor i ja.

    – Przecież ten dyplom jest kompletnie fałszywy! – Dziadek, który okazał się profesorem, krzyknął piskliwie czerwony na twarzy. – Nawet pieczęć uniwersytetu jest fałszywa. O tutaj, tekst na obwodzie: „Nauka i Technologie Kosmiczne”, dobre sobie. Powinno być: „Rolnictwo i Handel”, w końcu sam ten uniwersytet kończyłem i jestem jego profesorem. University of Tennessee nie ma takich wyszukanych wydziałów! Podobnie zresztą jak żadnego wydziału medycznego.

    Desmond patrzył tępo przed siebie. Pozostawił te oskarżenia bez komentarza. Profesor przekazał dyplom jednemu z żołnierzy, który umieścił go w foliowym worku i wyniósł, po czym spacerując po pomieszczeniu, kontynuował:

    – Jedno już mamy, fałszywy lekarz. A teraz niech pan wyjaśni, na czym polega pańska metoda leczenia. Wszyscy dostają tabletki. Prawie wszyscy. Co więcej, wiemy, i pewnie pan to wie, że działają one nawet na raka z przerzutami. Skąd pan je ma? Czy pan wie, jak one działają?

    Doktor westchnął.

    – Wiem, jak działają, w końcu mam stosowne wykształcenie. Rozumiem, że pan uważa, że w kwestii edukacji kłamię i jestem hochsztaplerem, wszakże nie zmienia to faktu, że ich farmakologia i chemia jest mi znana. A skąd je mam? Otóż z szuflady, lewej, w biurku.

    – Kpiarz z pana, choć w pańskiej sytuacji oczekiwałbym raczej szczerszych odpowiedzi.

    – Najprościej będzie, jak pan, panie profesorze, sam zajrzy do szuflady i zobaczy, że to prawda.

    Dziadek odsunął szufladę. W środku pełno było nieopisanych słoików z pigułkami. Dowodzący zaczerwienił się na twarzy jak indyk. Zanim zdążył cokolwiek z siebie wydusić, jeden z żołnierzy odezwał się, niepytany:

    – Przysięgam, że była pusta, panie pułkowniku!

    Desmond przytaknął.

    – A może jesteś pan… z kosmosu? – rzucił zaaferowany profesor.

    – Z kosmosu to wszyscy są. Jeśli chodzi panu o to, czy jestem Ziemianinem, to tak, oczywiście. Jestem człowiekiem, obywatelem Ameryki, urodzonym tutaj, w Tennessee.

    – To jakim cudem leki pojawiły się w szufladzie?

    – Bardzo prosto. Chciałem, żeby tam były.

    – A gdyby pan nie chciał?

    – To szuflada byłaby pusta, podobnie jak inne, kiedy je przeszukiwaliście.

    – To są albo czary, w co nie wierzę, albo jakaś niewiarygodna mistyfikacja. Tam są zamontowane skrytki?

    Lekarz milczał. Po dłuższej chwili dowódca zaordynował:

    – Najlepiej zabierzmy go do nas. Dajcie klatkę profesora! Za dużo cywili mamy na zewnątrz.

    Jeden z żołnierzy wybiegł i już za chwilę wnieśli metalową klatkę z gęstą siatką i uchwytami do przenoszenia po bokach.

    – Po co się trudzić. – Desmond pokiwał przecząco głową. – Zniknę. Rozumiem pański zamysł, profesorze, i imponuje mi, jak głęboko przejrzał pan zasadę mojej obecności w tym miejscu, ale to bezskuteczne. W moich wymiarach ta klatka jest tylko bezwymiarowym punktem. Nie zatrzymacie mnie tu.

    – Dokąd zabieracie naszego doktora? Przecież on nic złego nie zrobił… – załkała panna Gobbins.

    – Nowy Houdini, znaczy się – zachichotał profesor, jednak jakoś tak bez przekonania.

    Desmond sam wszedł do klatki. Zamknęli ją i wynieśli, a za klatką wyszli także pułkownik i profesor. W pokoju zostało dwóch wojaków. Po chwili usłyszałem szczęk metalu dochodzący z zewnątrz, a potem dźwięk zatrzaskiwania klapy. Załadowali klatkę na ciężarówkę.

    – Już go nie zobaczymy – ze łzami w oczach zwróciła się do mnie panna Gobbins, lecz nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

    Skrzypnęły drzwi i Desmond wyszedł ze swojej sypialni, wywołując szok u panny Gobbins. Krzyknęła i podskoczyła na krześle, o mały włos nie wywracając się wraz z nim przez plecy na podłogę. Zdążyłem jednak przytrzymać oparcie.

    Doktor tym razem miał na sobie szary szlafrok, a z jego rąk zniknęły kajdanki. Mnie z kolei wydało się to tak dziwne, że aż normalne. Jakoś pozostałem opanowany. Żołnierze też ani drgnęli, ale na ich twarzach zastygły miny zdziwienia pomieszanego z niedowierzaniem i przerażeniem.

    – Proszę o zachowanie spokoju, oni zaraz tu wpadną na powrót – zwrócił się do nas doktor, a następnie, jak gdyby nigdy nic, usiadł na fotelu.

    Faktycznie, może po trzydziestu sekundach cała ekipa wojskowa z pułkownikiem, ale już bez profesora i jego klatki, wparowała do środka. Tym razem jednak widać czuli respekt – trzymali dystans od fotela, stojąc pod ścianą.

    – Jak pan to zrobił? – zapytał oficer.

    – Proszę zawołać pana profesora, będzie potrzebny.

    Głównodowodzący skinął ręką i jeden z żołnierzy wybiegł. Za chwilę przyprowadzono dziadka. Nie emanował już taką pewnością siebie. Wyglądał raczej na wystraszonego.

    – Może mi pan obiecać, no i pan również – tu Desmond spojrzał wymownie na profesora – że nie będziecie mi przerywać i spróbujecie zrozumieć, o czym mówię?

    – Nic obiecać na tę chwilę nie jestem w stanie, niech pan mówi – rzucił pułkownik służbowym tonem, chyba bardziej sobie na odwagę.

    Desmond popatrzył na nas, uśmiechnął się i powiedział:

    – Jak zapewne wiecie, gdy śpimy, nasze marzenia senne pozwalają nam znaleźć się w nietypowych miejscach. Dzięki historiom i przygodom, które zdarzają nam się we śnie, nasz mózg wypoczywa. Wasza nauka na dziś przyjmuje, że mózg działa tylko odtwórczo, kompilując sceny, zdarzenia i doświadczenia, które już dane nam było poznać. A przecież tak wiele wynalazków, czyli zupełnie nowych rozwiązań, ich twórcy wyśnili. Czy nie jest to dowodem na to, że nasze sny to coś więcej niż wyłącznie kolaż minionych wydarzeń?

    Na chwilę przestał mówić. Patrzył uważnie na wystraszone twarze profesora i pułkownika. Po chwili kontynuował:

    – Otaczający nas świat pozornie składa się z trzech wymiarów i czasu, wszystko ma długość, szerokość, wysokość i sekundy, których przybywa. Ale w rzeczywistości wymiarów mamy znacznie więcej, a głowy nasze są do tych wymiarów bramami. Fale naszego umysłu mogą propagować się w wymiarach nieobserwowalnych dla naszych zmysłów i przy odpowiedniej sile woli uzyskać dokładną synchronizację z falami stanowiącymi w tych innych wymiarach nie tylko przedmioty czy ludzi, ale także cały otaczający świat. Cała nasza obserwacja to fala. Nasz mózg to brama, a to nasz rozwój osobisty i wola podróżowania w te wymiary pozwalają lub blokują skorzystanie z niej. Światy w innych wymiarach są światami równoległymi, podobnymi, mimo to nie takimi samymi.

    – Pan przybył… z przyszłości? – wyrwało mi się.

    Moje własne słowa i skojarzenie wystraszyły mnie.

    – Trafnie, panie Thomas. Mój świat jest równoległy do waszego, ale również mieszkam w Ameryce. Są to inne Stany Zjednoczone, faktycznie daleko lepiej rozwinięte, bo nasz świat podążył inną ścieżką rozwoju niż wasz. Ja zawsze uwielbiałem lata pięćdziesiąte w waszej wersji zdarzeń, często tu przebywałem, a że ciężko pracuję, to i najlepiej mi się wypoczywa, śniąc sen synchroniczny z waszym światem.

    Zapadła cisza. Słyszałem jedynie przyśpieszone oddechy.

    – Pan sugeruje, że my się panu śnimy? – zapytał milczący od dłuższej chwili profesor.

    – Cóż, w dużym uproszczeniu tak, ale wasz świat dla was jest realny. To ja się tu „wśniłem”. Jestem w połączeniu z ciałem w moich wymiarach, tutaj to transmisja fal mózgowych. Stąd zresztą wsadzenie mnie do klatki to słaby pomysł, bo zadziałała jak klatka Faradaya i połączenie zostało zerwane. Zniknąłem, a pan zakładał pewnie, że mógłbym skorzystać z teleportacji i że klatka mi to uniemożliwi. Rozumiem szok. Jasne, że wewnątrz po mojej osobie zostały kajdanki i ubrania. Ja z kolei obudziłem się, niestety musiałem iść do pracy, a gdy znowu wieczorem zasnąłem, to wśniłem się tutaj ponownie i wyszedłem z sypialni. Dla was to sekundy, dla mnie dzień życia. Na szczęście mam też kilka szlafroków…

    Po dłuższej chwili ciszy pułkownik zrobił krok w kierunku doktora, wyciągając rękę:

    – Panie Desmond, rozumiem, że siłą nie zmuszę pana do pójścia z nami. Jednak proszę zrozumieć, że nie jest pan dla nas wrogiem, jeżeli nie przejawia pan wrogich zamiarów. Pańska wiedza i paranormalne umiejętności przydałyby się narodowi, Ameryce. Po tych wyjaśnieniach ufamy panu. Wierzę, że jest pan patriotą. – przestał na moment perorować.

    Patrząc w jego spoconą, bladą twarz, zrozumiałem, że myśli nad tym, jak ubrać w odpowiednie słowa to, co chciał powiedzieć czy też – zaproponować. Ucieczkę do przodu.

    – Proszę rozważyć propozycję współpracy. W końcu wszyscy chcemy pokoju i ceną tego pokoju bywa potrzeba posiadania przewagi nad agresorem. Chociażby w postaci pańskiej wiedzy medycznej i medykamentów…

    – Niech mi pan powie tak szczerze, tak od serca, jako dobry człowiek – przerwał mu Desmond. – Czy pan naprawdę wierzy w to, że moja ewentualna pomoc zostanie spożytkowana w celach pokojowych? A co, jeżeli jednym z czynników powstrzymujących was przed nowymi wojnami jest strach przed chorobami w innych częściach świata? Liczycie zapewne również na szybkie leczenie rannych żołnierzy. Całkowicie rozumiem, do czego pan zmierza. Uważam, że zamiary pańskie i pańskiej organizacji nie są pokojowe. Nawet dziś pokazaliście, co was napędza.

    Zamilkł. Po chwili kontynuował ściszonym głosem:

    – Wiem, że będziecie prześladować tych niewinnych ludzi tutaj, aby nigdy nikomu o mnie nie powiedzieli, a mnie z kolei i tak będziecie próbowali zniewolić, aby zagwarantować sobie przewagę. Skończę w jakimś waszym lochu, taki jest wasz plan. Klatka… Dlatego muszę odmówić i co więcej, zabezpieczyć wszystkich przed losem, jaki możecie im zgotować.

    – Zamierza pan nas zaatakować? – zapiszczał profesor.

    – Niekoniecznie. – Doktor wykrzywił twarz w niesmaku. – Przynajmniej nie fizycznie, ja prawie nikomu źle nie życzę. Wam też nie. Jednak muszę pana ostrzec: ja odejdę, ale jeżeli nie odejdziecie i wy i nie zapomnicie o sprawie, jeżeli kiedykolwiek tu wrócicie albo choćby jeden świadek tych wydarzeń dozna z waszej strony krzywdy, to pożałuje pan tego. I zresztą nie tylko pan, lecz i każdy, kto się do tego przyczyni. Żadnych wyjątków. Czy może pan otworzyć szufladę, tę, w której znaleźliście dyplom, i podać gazetę panu oficerowi? – zwrócił się do żołnierza.

    Ten niepewnie spojrzał na dowódcę. Pułkownik sam podszedł i otworzył szufladę. Wyjął z niej „New York Timesa” i spojrzał na pierwszą stronę. Twarz mu stężała. Czytał dobrą minutę, po czym wymamrotał tylko:

    – To nieprawda, to jakaś niewiarygodna sprawa, to niemożliwe… Ale skąd wiedzą?

    – Na razie nie ma chyba problemu, bo jak pan spojrzy na datę, to zobaczy pan, że ta gazeta wyszłaby za trzy dni, poza tym jest ona w tej chwili wytworem mojej wyobraźni i kompilacją pewnych faktów – wytłumaczył Desmond. – Za trzy dni pojawiłyby się też inne gazety z tym samym tematem na okładce, jednak przecież najpierw redakcje musiałyby wejść w posiadanie informacji prawdziwych, sądząc po pana reakcji. Skąd by to wszystko wiedzieli i mieli dokumenty? Zgaduję, że domyśla się pan, skąd je wyjmę: z tej oto właśnie szuflady. Albo reporter śledczy jednej czy drugiej redakcji znajdzie je w swojej? Kto wie?

    Pułkownik, przygarbiony, stał jak sparaliżowany, trzymając w wyciągniętej ręce dziennik. W końcu, po dłuższej przerwie, odezwał się cichym, drżącym głosem:

    – To co mam zrobić?

    – Wyłuszczyłem to już. Zawieramy prostą umowę, która obowiązuje na zawsze. Wy wracacie i mówicie swoim przełożonym, że byłem nieszkodliwym wariatem i że wyprowadziłem się stąd. Nigdy nie wracacie, a ja, cóż, ja nie znajdę tych dokumentów. Wszak ponoć mi pan ufa. Słowo?

    – Słowo – wymamrotał pułkownik. Przez chwilę zastygł w bezruchu, patrząc przed siebie, po czym raźniej zaordynował: – Panowie, odwrót, odwołać ludzi z terenu. Czy muszę oddać panu tę gazetę, doktorze? – zwrócił się do Desmonda.

    – Widzę, że szybko się pan uczy. Proszę ją zachować, a najlepiej niech przeczyta ją też pan profesor. Na trzeciej stronie znajdzie z kolei sporo informacji o sobie. To powinno pozwolić wam lepiej się porozumieć w naszej sprawie. A potem ją spalcie, na razie to jedyny egzemplarz.

    Wyszli wszyscy, oczywiście poza nami. Głównodowodzący chciał wyjść jako ostatni, ale Desmond pokazał mu ręką, aby został, po czym uśmiechnął się i powiedział:

    – W każdej przykrej historii może być jednak coś miłego. Przy odrobinie oleju w głowie na pana miejscu obstawiłbym wyniki meczów ze stron sportowych. Gdybym jakimś cudem dobrze wyśnił wszystkie, to lepiej będzie pan pamiętał o umowie. No i otrzyma pan pocieszenie oraz okazję do zmiany myślenia o świecie, ludziach i karierze. Sam pan zobaczy, że nie będzie trzeba czuć strachu przed czwartą władzą ani przede mną. Aha, profesorowi niech pan tych stron z wynikami meczów nie pokazuje, nie lubię tego człowieka. Do widzenia!

    Pułkownik zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale skinął tylko głową i wyszedł. Słyszeliśmy wszyscy, jak zwijają manatki, wykrzykując rozmaite komendy. W końcu odjechali. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, panna Gobbins popłakiwała.

    – Odejdzie pan? – odezwałem się pierwszy.

    – Tak, w końcu obiecałem. Desmond już nie wróci, słowa trzeba dotrzymywać. Zresztą nie chciałbym wywołać większego zamieszania wokół mojej osoby.

    – Co napisano w tej gazecie?

    – Nie chce pan wiedzieć. Myślę, że nawet niekiedy lepiej nie zdawać sobie sprawy z pewnych rzeczy.

    – Bardzo będzie nam pana brakować – odezwała się łzawo zza chusteczki panna Gobbins.

    – Co mamy powiedzieć ludziom we wsi?

    – Powiedzcie, że mnie zabrali, i tyle. Dom sprzedajcie, papiery są gotowe, sami wiecie gdzie. – Skinął ręką w kierunku komody. – Wybaczcie, lecz teraz idę już do sypialni. Dla pani Grety cała kuracja jest w słoiku w szufladzie, tej od gazety, jedna tabletka dziennie aż do ich wyczerpania. A potem niech jak najwięcej chodzi, gimnastykuje i się nie objada. Na pewno będzie długo cieszyć się zdrowiem. Dziękuję wam za wszystko. Żegnam was, trzymajcie się wszyscy zdrowo.

    Wyszedł. Odprowadziłem pannę Gobbins do domu. Wcześniej zajrzała do szuflady – naprawdę był w niej samotny, spory słoik z tabletkami. Zabrała je ze sobą.

    Zaszedłem i zapukałem jeszcze nazajutrz, ale gospodarza nie było. Rower stał w sionce. Zebrałem się na odwagę i zajrzałem do sypialni. Na łóżku pozostał tylko szlafrok.

    Umowa działała – nie wrócili i poza brakiem lekarza życie toczyło się normalnie. Pielęgniarka wznowiła swoją praktykę ziołolecznictwa i widać było, że dzięki rozmowom z Desmondem poprawiła receptury – były o wiele skuteczniejsze. Zawsze to coś.

    Minął rok i ja sam, jak i wszyscy w wiosce, przetrwaliśmy go w dobrym zdrowiu, nie mieliśmy żadnego pogrzebu ani poważniejszego wypadku. Pani Greta skończyła kurację i faktycznie, jak na tak wiekową osobę odzyskała sprawność i zdrowie, bez dolegliwości czy paraliży. Wróciła do spacerów o lasce i sama zajmowała się własnymi potrzebami, a wózek inwalidzki trafił do kogoś innego, aż w miasteczku.

    Któregoś dnia, wracając z pola, zobaczyłem biegnącą w moją stronę od swojego domu pannę Gobbins. Jej chusta powiewała niczym peleryna superbohaterów z tych książeczek z obrazkami, którymi od kilkunastu lat pasjonowała się młodzież. Mało brakło, a spłoszyłby mi się koń. Zaaferowana i zadyszana krzyczała:

    – Przyjechał, syn przyjechał!

    Zeskoczyłem z wozu i uspokoiłem szkapę. Ta wiadomość nie pasowała do stanu mojej wiedzy o jej rodzinie. Gdyby to miała być prawda, to wioska nieźle by ją wzięła na języki.

    – Może to delikatna sprawa, ale przecież nie miała pani syna? – zapytałem ostrożnie.

    – To siostry syn, ona dawno zmarła, a teraz będzie mieszkał u mnie, pomoże przy gospodarstwie, w ogóle dużo pomoże! Wszystkim pomoże! Wczesnym rankiem przyjechał. – Podskakiwała jak nakręcona i krzyknęła w kierunku obejścia: – Ed! No, Ed, chodźżeż, przywitaj z sąsiadem!

    Nie sądziłem, że potrafi wydzierać się tak głośno, ciesząc się przy tym jak z wygranej na loterii.

    Wysoki uśmiechnięty facet koło czterdziestki podszedł do nas, trzymając w ręce widły.

    – Niech ciocia już tak nie krzyczy, ja całkiem dobrze słyszę.

    Sięgała mu pod ramię. Był wyższy ode mnie o dobrą głowę. Wyciągnął rękę ze skórzanej rękawicy i podał mi ją.

    – Witam serdecznie, panie Thomas. Jak tam zdróweczko przez ostatni rok?

    Popatrzyłem zaskoczony, że zna moje imię. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym mrugnął do mnie swoim zielonym okiem.

  • Doctor Desmond [ENG]

    Doctor Desmond [ENG]

    I’ve spent my entire life in this place. It was a village off the beaten track, a typical farmer one, but not based on one or two multigenerational families. We even had a shop and a blacksmith, a children’s nursery, a small bar, as well as a person dealing with our diseases, as long as they did not require a visit to the hospital – Miss Gobbins. I deliberately don’t call her a doctor. Still, neither do I call her a witch doctor(although most of her treatments were based on herbs). She was a registered nurse who spent a lot of her professional life in a large hospital in Pigeon Forge. She came from here and returned here to take care of her infirm mother and our sorrows.

    On the side of the road leading to our village, slightly uphill, hidden behind a row of trees of a wild orchard, was a house belonging to old Henry. Henry was not liked in the village. His own children scattered around the world, whether because of his lousy character or looking for a career other than a farmer growing corn yearly. Suffice to say that when he passed, apart from the pastor from the neighboring larger village (where the cemetery was), maybe a few people bid him farewell.

    You could venture to guess that the expedition of a nine-mile journey with a horse-drawn cart was more tedious than the satisfaction that the brief moment of witnessing the dirt covering the coffin of that dude with your own eyes could bring.

    I can’t remember when exactly, but a few years later, when my children were no longer constantly messy kids, on the shelf for milk canisters, on the way to Henry’s old house, his rusty bicycle appeared along with the inscription. It was an arrow on a wooden plate nailed to a tree – “Desmond Tisawarga – Doctor”. The name had no relation to the previous tenant and sounded very exotic. It aroused our curiosity, which we satisfied with an observation from Miss Gobbins’ property. Her fence bordered Henry’s house, and high, not cut grass and wooden, quite dense rungs of the fence guaranteed privacy.

     He was an older, short and stout man with a moustache, dressed mostly in white. Actually, after a few days of observation, we had the impression that he did not change at all. He walked in a medical smock or in something very similar to a white robe. However, we were a tad too far away to assess it precisely.

    Miss Gobbins spoke to Dr Desmond first. She gave us information at a Sunday Mass introducing the new host of Henry’s estate to us. That turned out to be a modest doctor from a big city, wanting to take a break from its hustle and bustle. The doctor bought the property from Henry’s inheritors. He did not back up his practice with a pile of diplomas and acknowledgements but intended to prove his skills in practice. Gobbins received not as much information about his previous work. Still, the plaque was clearly hung because the physician wanted to help the locals in his free time. He quickly reached an agreement with our nurse. The following week she invited the patients, not to herself, but the sympathetic, as she said, Dr Desmond. Over time, the distrust was overcome. Even the most hardened supporters of framed diplomas of concierge doctors started to trust our doctor, seeing how effective his treatments were.

    Though the village was not that populated, the doctor began to have many patients in a short time. The more they knew that his treatments were adequate, the easier they remembered about ailments and honestly talked about their healing. It was enough to listen to gain absolute certainty that Desmond didn’t find his diploma in a barn. He offered an effective treatment if only he was at home. In fact, his occasional, random absences were more of a headache than our diseases – because these were managed perfectly. In a few years of practice, maybe a dozen patients were sent to the hospital in Pigeon Forge. He treated and cured everything else until complete recovery. Nobody died.

    We guessed that he had to ride a bike, the old lady’s bike on which Henry rode. It stood, rusty, under a large tree, at the turn to the property. When the bike was gone – there was no use looking for help. It meant that the doctor drove it to a neighboring town or even further. The latter assumption came from the fact that he did not conduct any practice in the nearby city. He wasn’t seen there, or even occasionally noticed, despite his characteristic appearance. He was never at the Saturday’s market, where the commodity exchange flourished and where you could get to know and buy fashion novelties from the big world.

    I didn’t keep any closer contact with Desmond, but when my son got hurt, and I assumed he could have eaten some poisonous fruit in the woods, I immediately rushed to him. On the way to his house, I met Miss Gobbins, pushing her mother in a wheelchair. I have not seen old Mrs. Greta for several years. 

    “Good morning, though maybe not entirely good,” I struck up a conversation. “Will the doctor save my son?” 

    “For sure, there is no one at him now.” 

    I offered help in pushing the chair, and Gobbins took the hand of my staggering firstborn and went inside. A few minutes after I finished setting the chair against the wall of the house so that the sun did not shine in the old woman’s eyes, my son stood in the doorway with a very baffled expression. He was followed by the doctor. 

    “It is good that you came quickly, Mr. Thomas. The kid ate poisonous mushrooms. But I already gave him medicine. Here, you have the second dose. Please give it to him tomorrow – he handed me a paper bag with one white tablet at the bottom. 

    “Has he already improved? He vomited unbelievably…”

    “He has improved. Of course, he is not at full strength yet because he is dehydrated, but the poison is neutralized. Let him drink and eat as much as possible. And just ask him to play without any stupid ideas to eat everything he encounters,” He did not address his last sentence to me, but to my son who nodded all the time, head turned up and tears in his eyes. 

    “How much do I owe you?” I asked hesitantly, surprised by the rapid and successful development of the situation. Still, the doctor waved his hand, entered the house, and closed the door. 

    “He doesn’t take money from anyone,” grandmother Greta said. “He despises it. It’s bad that you didn’t ask my daughter or me.”

    “Mrs. Greta, forgive me, how could I have known that or even make such an assumption? Nowadays, you pay for everything. Luckily, the water in the well is for free…” 

    “Only if you dig it yourself,” she laughed.

    I watched in disbelief as my son ran as if nothing had happened onto the main road because he heard the inviting shouts of his older colleagues. They probably followed us and waited for the result of the treatment. Probably one of them egged the boy on, and then they were afraid that he would die – I thought.

    “It helped him incredibly quickly,” I concluded. 

    “I only took four pills from him and see how much I’ve improved – I’m getting out of bed. The beloved doctor promised that if I exercise persistently, I would even walk by myself.”

    “My mother was lying for a long time,” Miss Gobbins said from behind my back. “The doctor found a heart defect and paralysis from the spine and administered the treatment, and as you can see and hear – it’s working. I never believed in these modern pills, but I was wrong.”

    “Does he treat heart disease with pills?”

    “The doctor treats everything with pills. So modern. He has them from the city for almost every illness.” 

    It was hard for me to comment on it somehow – it really helped my son right away. I gave him this second tablet, although he did not want to take it and claimed that he felt magnificent. I thought I’d ask a few neighbors what they thought about the doctor, but I didn’t find anyone among my friends who weren’t talking about him in superlatives.

    Maybe a few months passed, and misfortune happened in autumn. During the hay carting, the kids helping in the field always climbed to the top of the haystack on the cart. Because in my childhood, I thought it was fun after a considerable effort for a teenager, thus I allowed it and even encouraged them to see the world from above.

    Unfortunately, when crossing a wooden bridge over the water, one of the platform’s planks leaning on the stone slope collapsed, and the jolt threw my son into the pond. Mud offered good cushioning, but unfortunately, while sliding off, he must have caught his hand on the buttress wall and seriously damaged his elbow. There was an audible crack of a bone. He cried out loudly, all black with mud, bleeding, and sore. Since the doctor’s house was maybe a few hundred yards away, I ran with my beloved victim of the accident in my arms, hoping that Desmond would be home.

     Luckily, he was. He was sitting in a rocking chair offered to him by our carpenter. He argued fiercely about herbal medicine with Miss Gobbins and her mother, this time with her strangely sitting straight at the table next to her daughter. There were a kettle, cups, and cake stands with cookies on the table. They were definitely having an excellent time.

    Of course, I knew I was interrupting their talk, but my son needed help. I wasn’t a gat expert, but it looked like a severe fracture. Desmond behaved precisely as I expected. Seeing the bloodied child, he jumped from the chair and immediately invited us inside, opening the door. He walked behind us, pointed me at the bench at the side, and then took the kid to the oversized white medical chair next to him. He looked at the wound on his elbow and forearm. 

    “Did he fall?”

    “Yes, from the cart to the shallow pond, but he had to bump against a wall or a plank.”

    “It explains why he’s so dirty.”

    Desmond looked closely at the forearm. He touched it in many places and moved it slightly. Finally, he concluded:

    “The ulna bone is shattered, but the elbow is unbroken”. 

    I was terrified for my child, and I never had my nerves frayed like now. Through my teeth, I uttered:

    “That means it’s broken in more than one place?”

     “In a few, but it can be fixed.”

    “No need for an x-ray at the hospital?” 

    The doctor took off his glasses and looked at me calmly. He had unusually green irises. “There’s no need for that. Trust me. If it doesn’t heal, you can go to the hospital to complain about me. For today, I see that it can be cured with appropriate dressing and medicine that accelerates healing.” He reached into his drawer and dug out a white pill, then turned to my sobbing son:

    “Here,, have some candy. You. You will feel better immediately.” 

    This candy clearly reminded me of one of his medicines. “Stop, stop!” I cried. “Doctor, you gave him a pill instead of candy. Don’t eat this, son!”

    Desmond looked at me and, at the same time, took the candy away from my boy. He then looked at it, bringing it closer to his eyes. “You are vigilant, Mr. Thomas, but all is well. This is not a medicine but a peppermint candy. In fact, they are now similar to medicines. They do that, so children take medicine without any problems. I will give one to you too, for tasting.” 

    Desmond gave my son’s candy to me. Then he dug another one from the drawer. I tasted the one he offered first – it was really a mint.

    I nodded to my son, and he took the candy with his healthy hand and put it in his mouth. Let’s say I was nervous and, at the same time, skeptical. But not so uncertain as to prohibit my son from devouring the candy. And I guess I was wrong before – judging from the smiling face, the youngster liked it even more than the candy from the store. Desmond looked at us for a while. Clearly, the boy calmed down. Moreover, I felt much more confident. 

    “Now, young hero, it’s time for a stiffening dressing. It’s like building a house.”

    The doctor brought from the backroom a kind of bandage and a can without a label. I thought the boy would cry up a storm when the doctor wrapped his arm, but he even didn’t. Desmond was constantly telling something about travelling and the Universe – arousing curiosity and dismissing the kid’s worries. Finally, he opened the can and covered the whole bandage with a greenish liquid. He made sure that all the material disappeared in the fluid of quite an unnatural color, washed his hands, and said to the boy:

    “Does it hurt?”

    “No, sir.”

    He turned to me with a smile:

    “It’ll be okay, Mr. Thomas, but the tablets will also be needed for the bone to mend in a jiffy. Two days and this whole thing will be history, and this bio-hydrocolloid resin will be removed a few more days later.”

    “Hydro-what, Doctor?”

    “Oh, I mean the dressing, this green one.”

    There is no doubt – the newcomer had an idea about his work. I was not surprised that his fame spread quite quickly to the town. Even further away – sometimes people really battered with illnesses – be it their own, or their children or parents – came. Our doctor helped with most cases. It is also impossible to say that he was solving all instances. He was obviously not a miracle worker – sometimes he sent people to a hospital in the city, especially after setting the fractures. Once, he even said that he did not know how to handle it. Well, that’s life.

    I especially remember the case of Mrs. Hopkins (please don’t confuse her with Mrs. Gobbins), who taught at a high school in our nearby town. She was a humanist. There was no strong specialization at that time, and the humanities subject was compulsory in all secondary educational fields. She was a friendly and very feminine-looking teacher. She loved digressions outside the main topic proposed by the educational regime. All pupils liked her, happy that she told the stories from the history of the world and the United States and did not require dates, events or poems to be memorized. As I remember (because I went to this school myself after graduating from elementary school), her lessons were a short but pleasant holiday.

    When her youngest son brought her by car to us, I didn’t recognize her. We guessed it was a terminal stage of cancer: sunken face, grey complexion, and seizures in her clawed hands. Many years passed, I barely remembered her appearance, and I didn’t even recognize her kid. When I went to school, he was a stripling in trousers with suspenders, sometimes running into school hand in hand with his father for a “quick hug” from her, and that’s it.

    Desmond seemed very worried when he went out to the sick woman and realized the situation. After a preliminary assessment, reviewing delivered papers from previous treatments, and listening to a brief report from her loved ones, Mrs. Hopkins was brought into the office. The doctor asked everyone to leave, and in the waiting room, the nervous silence reflected the state of affairs. Do not be surprised that all of us were sitting here – whether former students or friends and her son. I think we did not expect miracles from Desmond. No one in their right mind would count on healing from metastatic cancer (which was already known since she was treated by a hospital in the city) but at least on relief from pain. Overall, it was a very dramatic situation.

    Although her prognosis in the medical records was grim – she survived. Desmond wasn’t sure if the therapy would succeed – I knew it from Hopkins. During her treatment, she had close contact with another former student from the village and me and the whole pack that moved to the town. We besieged her like mosquitos, a sun lounge’s attender over the pond in June.

     You won’t believe it, just as the doctors in the city did not believe – he was treating her with pills that clearly helped her. She just recovered, or perhaps more honestly – she has improved and got better, and after a few weeks, she went to the city for further tests. But she was no longer that dried-up, dying woman brought to Desmond – it was our spirited former teacher.

    I talked a lot with Desmond at the time because I respected Mrs. Hopkins, and he helped me more than once with my son. I had full confidence in him. He was also very invested in the situation. He told Mrs. Hopkins that after the tests and treatment in the city, waiting for her with a rocking chair, blankets, and a good wine. He also asked that, regardless of the recommendations and treatment, she remembered also his pills. We sat together at tea time many times, with Mrs. Gobbins but also alone. I lived close to him, actually, after her house, it was the next one. He was a talkative guy. He loved to talk about nature, the Universe, and many dimensions – although I had no knowledge of physics. His tales, accompanied by the tea or beer, were so vivid that I really felt like someone who understood what, where and why he was. Good news also came from the teacher by letter. Apparently, the metastases had disappeared wonderfully, and the primary tumor was already suitable for surgery. Even her appointment for that had already been set.

    Soon after that, our doctor became incredibly popular – you could see the power of word of mouth. People from the nearest town started to arrange visits, and soon – even from a larger city located more than 30 miles from our family house. Queues began to form outside Desmond’s house, and the doctor himself asked Gobbins and me to bring order.

    I remember one particular case when a boy of about ten years was brought by his father in a beautiful black Studebaker. At that time, I was personally on duty as a helper. Besides that, I also know many of the stories cited here from Gobbins, but I treat them as a fact because she is a sincere person. Moreover, work in agriculture is very seasonal – during this period, I was glad that I could serve our physician instead of being bored. Returning to this case – together with the boy and the father came the grandpa, very grey and partially bald, with longer hair at the back. They announced a broken leg, and the kid sobbed and moaned. The doctor examined the leg, looked at the upset father, and then stated:

    “It can be cured. For treatment, we will use an oxygen dihydrogen mixture first.” 

    “What exactly?” The father asked. “Is it safe for a child?”

    “Are you kidding me?” The grandfather exclaimed, offended. 

    “It’s ordinary water,” Desmond rubbed the kid’s leg with water, soaped a little muslin pad, and wiped the surface of his knee. After that, it looked ordinary, as if nothing had happened. No wound. “And as you can see, the problem is solved,” Desmond stated. 

    “Benny does not need any pills?” – father of the kid asked.

    The doctor pointed the youngster and his grandfather in the direction of the door to the hallway. After they left, he said to the man:

    “The only thing I could prescribe here is a pill for you, mister, for wisdom. You can’t let yourself be kicked around by a disgruntled child. He was fine; he painted these wounds and abrasions.”

    They quarreled for a while, and finally, they left offended, took the teenager, and drove away.

    I perfectly remember this last quiet evening – we sat in front of Desmond’s house, playing cards – he, Mrs. Gobbins, her mother, and me. We talked about dreams, about their fulfilment in real life. For our doctor, dreams have always been something of an alternate reality – he talked a lot about it. It was hard to comprehend, but in the end, I also sometimes dreamed of uncreated stuff and nonsense. Once I was a cowboy in the Wild West or even a doctor. I told several stories that I remembered from what I dreamed of.

    “That’s how it is, Mr. Thomas,” Desmond summed it up. “Dreams are just as rich in content as reality is, but when we wake up, we only remember as much as our brain was able to control that dream. When we dream passively, it does not imprint on our local reality. I once heard such a theory that we can only dream of what we have seen before – in the form of collages, compilations. 

    But the truth is that with a bit of training, we can take control over a dream, meet other dreamers in it or move to a completely different world. We can also be someone else, look completely different than in our reality. What’s more – our dreams can be even more creative than our lives. See how many inventions were discovered during the night while sleeping? This is just one of the fantastic properties of the brain. Living in our dimensions, we can appear at night in others because our brain is a gate not only to knowledge but also to other dimensions and worlds.” 

    I understood that, more or less. Maybe Desmond’s brain could do that, but I was a humble man, and I was not fit to be someone who could move smoothly around in his theories. To be honest, when I slept, I just slept. That evening, I listened a little more, but I felt drowsy when the conversation moved on to herbal medicine. After saying goodbye, I marched home.

    They came the next day at six in the morning. No, not to my place – but to Desmond’s. They also occupied the village. Willys MBs appeared everywhere, and surprisingly – they were accompanied by the well-known Studebaker limousine. The doctor’s house was surrounded by the army and unknown service members dressed in black. I was outside at the time, maintaining the equipment, but I ran home. As soon as I got my nerves under control, I went to the cordon. I was not alone; the action literally put the whole town on full alert.

    Nothing could be seen. We stood there in a large group for quite a long time, but at one point, I was pointed at by someone, then the other one asked about my first and last name, and then I was taken to Desmond’s house. I cannot say that I was not afraid – the whole situation was so unusual for such a quiet village like ours that everyone would be scared.

    Inside, I found Miss Gobbins in a chair brought from the waiting room. A similar one was waiting for me. I sat down, led by the arm by the soldier.

     Desmond was handcuffed in a patient’s chair. Inside, apart from a few armed men, commanded by an officer, there was also the upset grandfather of the boy with a painted wound. The grandfather, dressed in a grey suit and contrasting blue medical gloves, said :

    “Are you finally going to speak now? We have fulfilled your conditions.” 

    Desmond nodded and spoke quietly: “Yes, now I’m going to speak. I will repeat it again – I just want those who helped me be aware of the situation. I would not like to leave them with questions, uncertainty, and concerns.”

    “Well, then let’s go back to the beginning. First question – what right do you have to claim that you’re a doctor?”

    “You can find my diploma in the left drawer of the dresser behind me.” 

    The grandfather nodded, and the soldier came over and took a roll of thick paper from the drawer. He handed it to the grandfather, who unfolded it, took the glasses out of his pocket, and began to read.

     The commanding officer spoke to the soldiers in a raised voice :

    “Soldiers, if I command you to conduct a thorough search of the room and you do not notice a large roll of paper in the drawer, this is extremely unprofessional behavior. I understand the stress; I can forgive a lot, but not such mistakes.” 

    “I don’t think that it is their fault …” – said the doctor, but the commander interrupted him:

    “Stop speaking without permission! Answer the professor’s questions”. 

    “This diploma is completely falsified!” The grandfather, who turned out to be a professor, red in the face, said in a high-pitched voice. “Even the university seal is fake. Science & Space Tech, that’s a good one. It should actually be Agriculture & Commerce – after all, I graduated from this university, and I’m a professor. The University of Tennessee doesn’t have such faculties! Similarly, there is no medical faculty.”

     Desmond stared straight ahead. He did not address the accusations. The professor passed the diploma to one of the soldiers, who put it in a plastic bag and carried it out. Then, walking around the room, he continued:

    “One thing is already clear – you are a fake doctor. Now tell me what your treatment method is. Everyone gets pills—almost everybody. What’s more – we know, and you probably also know, that they even work on metastatic cancer. Where did you get them? Do you know how they work?” 

    Desmond sighed. “I know how they work; I’m a doctor, after all. I understand that you do not believe that, but it does not change the fact that their pharmacology is known to me. Where do I get them from? Well, from the drawer, left, in the desk.”

    “What a funny guy you are, but in your situation, I would give rather more honest answers,” the professor hissed. 

    “Simply open the drawer and see that this is true,” Desmond seemed to be the peak of composure.

    The professor pulled out the drawer. It was full of pills in unlabeled jars.

    The commanding officer flushed red, but before he could say anything, one of the soldiers spoke unprompted. “I swear it was empty, Colonel!” 

    Desmond nodded. After a moment of silence, the professor said, embarrassed:

    “Or are you maybe from … outer space?”

    “Everyone is from space. If you mean if I’m an Earthling, yes, of course. I am an American citizen.” 

    “By what miracle did the medicines appear in the drawer?” The professor asked. 

    “That’s very simple. I wanted these pills to be there.”

    “What would happen if you would not want them to be?”

    “Then this drawer would be empty, just like others when you searched them,” Desmond stated. 

    “This is either witchcraft, which I don’t believe in, or some unbelievable hoax. Are there hidden compartments installed there?

    Desmond was silent. After a long time, the Colonel ordained: 

    “It would be best to take him with us, bring the professor’s cage. We have too many civilians outside.”

    One of the soldiers ran out, and in a moment, they brought a metal cage with a dense steel-strings mesh and handles to carry on the sides. 

    “This is about to fail,” Desmond said. “I will disappear. I understand your intentions, professor, and I’m impressed with how much you saw through me, but it won’t work. In my dimensions, this frame is just a dimensionless point. You won’t keep me here.”

    “Where are you taking our doctor? He did nothing wrong …” Gobbins sobbed. 

    “The new Houdini, very funny” -the professor chuckled, but somehow without conviction. 

    Desmond entered the cage on his own. They locked it up and carried it away, and the Colonel and the professor left the room following the cage. Two soldiers stayed inside. In a moment, a metal clang could be heard from the outside as they loaded the cage onto the truck. Then there was the sound of the hatch closing. 

    “We won’t see him again,” Gobbins turned to me with tears in her eyes, but I didn’t know what to answer.

    Then, the door creaked, and Desmond walked out of his bedroom, shocking Miss Gobbins. This time, he was wearing a grey bathrobe. In turn, it seemed so strange that it appeared normal to me. The soldiers also did not twitch, but there was a surprise mixed with disbelief on their faces. “Don’t worry, but they’ll come back,” he said, then sat in his chair. Indeed, maybe thirty seconds later, the whole military team with the Colonel, but without the professor and his cage, rushed inside. However, this time, there was respect there – they kept the distance from the chair, standing against the wall. “How did you do it?” The Colonel asked. 

    “Please call for the professor. You will need him for this.”

    The Colonel nodded, and a soldier ran out and brought the professor in after a moment. This time, the professor was no longer as confident. He looked somewhat scared.

    After being silent for a while, Desmond started to speak to the Colonel.

    “Can you promise me, and you too,” – here he turned to the professor – “that you will not interrupt me and try to understand what I am talking about?”

    “I can’t promise anything, but please, speak,” the Colonel said.

    Desmond looked at us and smiled, then said:

    “As you probably know, when we sleep, our dreams allow us to find ourselves in unusual places. Thanks to the stories and adventures that happen to us in our sleep, our brain rests. Today, your science assumes that your brain only works imitatively, compiling scenes, events, and experiences that we have already seen and experienced. And yet, so many inventions – that is, completely new solutions – were dreamed up. Isn’t this proof that our dreams are more than just a collage of former events?

    The world around us seemingly consists of only three dimensions and time – everything has length, width, and height. But in fact, there are many more dimensions, and our brain is a gateway to them. The waves of our brain can propagate in dimensions that are unobservable to our senses. With the right power of will, they get accurate synchronization with the waves representing in these other dimensions not only objects or humans but also – the whole world around them. Everything is a wave. Our brain is the gateway, and only our personal development level and the will to move to these dimensions allow or block its use. And worlds in other dimensions are parallel worlds, similar, but not the same.”

    “Are you from the future?” I spoke out of line. My own words scared me.

    Desmond denied by shaking his head. 

    “No, Mr. Thomas. My world is parallel to yours, yet I also live in America. But it is different, in fact far more developed, because our world has followed a different path of development than yours. But I have always loved the fifties in your world, I have often stayed here, and because I work hard – thus I relax best by dreaming a synchronous dream with your world.” 

    “Are you suggesting that we are your dream?” The professor, who had been silent for a long time, asked. 

    “Well, to put it simply, yes, but your world is real to you. I dreamed of your world. I’m connected to my physical person in my dimensions – it’s a brainwave transmission. Hence, putting me in a cage was not a good idea because it worked like a Faraday cage, the connection was broken, and I disappeared. You assumed that I could teleport and that the cage would prevent me from doing that. I understand the shock – I guess that there were handcuffs and clothes inside of your clever cage. I, in turn, woke up, unfortunately, and had to go to work. When I fell asleep again in the evening, I came here and left the bedroom. For you, it’s seconds. For me, it’s a whole day. Fortunately, I also have a few bathrobes …”

    The Colonel took a step toward the doctor:

    “Mr. Desmond, I understand that I cannot force you to go with us, but please understand that you are not the enemy to us if you do not show hostile intentions. Your knowledge and paranormal skills would be useful to the nation, to America. Please consider the proposal for cooperation. After all, we all want peace, and the price of this peace may be the need to have an advantage over the eventual aggressor. May it be in the form of your medical knowledge and medicaments…”

    “Tell me, something Colonel,” Desmond interrupted him, “do you really believe that my possible help would be used for peace? What if one of the factors stopping you from new wars is the fear of diseases in other parts of the world? Moreover, I know that you will persecute these innocent people here so that they never tell anyone about me. Also, you will try to enslave me anyway to guarantee the advantage. That’s why I have to refuse and, moreover, I have to protect everyone from the fate you can create for them.” 

    “Are you going to attack us?” The Colonel asked. 

    “No,” the doctor grimaced, “at least not physically; I don’t wish anything bad on anyone, even on you. But I must warn you that I will leave, but if you do not leave and do not forget about the case, if you ever come back here, or anyone from here is hurt by you wherever they are, you will regret it. And not only you but anyone who contributes to this. Can you open the drawer where the diploma was and hand over the newspaper to the Colonel?” The doctor turned to the soldier at the side.

    The Colonel went over himself and opened the drawer. Again, there was something in it – a newspaper. He took out the New York Times and looked at the first page. His face tightened. He read for a good minute, then just mumbled:

    “This cannot be true; it’s unbelievable, it’s impossible… but how do they know?”

    “So far, there is probably no problem because if you look at the date, you will see that this newspaper would come out in three days. Besides, it is so far a product of my imagination and a compilation of certain facts. In three days, there would also be other newspapers with the same subject on the cover. Still, the editors would have to come into possession of information, which is real, judging by your reaction. How would they know all this and have these documents? I bet you’re guessing now, where I’m going to get them out of – from my drawer? Or will an investigative reporter find them in his one? Who knows?”

    The Colonel folded in on himself and stood paralyzed. Finally, after a long, awkward silence, he spoke:

    “What should I do now?”

    “I told you already. We conclude a simple contract that is valid forever. You go back and tell your superiors that I am a harmless lunatic and idiot. I’m moving out of here, you don’t come here ever again, and I do not find these documents in my drawer. Deal?”

    “Deal,” the Colonel muttered and then said with a stronger voice, “Gentlemen, we are leaving, dismiss people from the field. The mission is over. Do I have to give you this newspaper, doctor?” 

    “I see that you are learning quickly – please keep it, and it would be best if you let the professor read it; on the third page, he will find a lot of information about himself. This should allow you to communicate our cause to him better. And then burn this newspaper – so far, it’s the only copy.” Everyone except us left. The Colonel wanted to go last, but Desmond waved at him to stay. Then he smiled and said:

    “There can be something admirable in every sad story. As you have any brains in your head, if I were you, I would bet on the results of sports matches from the last page. If I miraculously dreamed them all right, it will help you to better remember the agreement. And it will be such a comfort and an opportunity to change your thinking about the world, people, and the rest of your career. You will see for yourself that you do not have to be afraid of the fourth power, nor of me. And do not show that last page to the professor. I don’t like him. Goodbye!

    The Colonel hesitated; he wanted to say something but only nodded and left. You could hear them wrap the mission up and move out. We sat for a moment in silence. Miss Gobbins was crying. Finally, I asked:

    “Will you leave?”

    “Yes, I did promise after all. Desmond will not return – promises must be kept. Anyway, I wouldn’t want even more commotion around me.”

    “What was in this newspaper?”

    “You don’t want to know. I think it is even better sometimes to not know certain things.”

    “We will miss you,” said Miss Gobbins from behind the handkerchiefs. 

    “What are we supposed to say to the people in the village?” I asked. 

    “Say they took me, and that’s it. Excuse me, but now I’m going to the bedroom. The treatment for Mrs. Greta is wrapped in a jar in the drawer, the one with the newspaper. Just give her one pill per day until the pills are all taken. And then – let her walk as much as possible, move and not eat too much. She will definitely enjoy health for a long time. Thank you for everything. Goodbye, take care, everyone.”

    He left. I took Gobbins home. She had looked in the drawer before we left – a big jar of pills was really there. She took it with her.

    The contract worked – they did not return, and apart from the lack of a doctor, life went on as usual. Mrs. Gobbins returned to her herbal practice. It was clear that discussions with Desmond helped her improve the recipes – they were far more effective. It’s always something.

    A year passed, and I and everyone survived in good health. There were no funerals or serious accidents. Madam Greta finished the treatment and, in fact, became an efficient older person without any complaints or paralysis. She took care of herself, and the wheelchair went to someone else in town.

    One day, returning from the field, I saw Miss Gobbins running towards me from her house. Her shawl flapped like a cape of superheroes from those picture books that young people have been passionate about for several years. My horse almost got frightened. It was a close call. She screamed, fighting for air:

    “He arrived; the son has arrived!”

    I jumped off the cart and calmed the mare. This message did not seem to fit the knowledge I had of her family. As if it were true, she would be the talk of the town. I asked carefully:

    “Maybe it is a delicate matter, but you had no son?”

    “It’s my sister’s son, she’s dead, and now he will live with me to help with the farm, and in general, to provide us with a lot of help! It will help everyone! He arrived early in the morning. Ed, Ed,” she shouted in the direction of the backyard, “Ed, come to say hello to your neighbor.”

    I didn’t think she could scream so loudly, seemingly enjoying the situation like winning the lottery.

    A tall, smiling man in his forties came with a pitchfork in his hand. “No need to shout, auntie, I can hear you.” She reached under his arm. He was taller than me by a good head. He pulled his hand out of the leather glove and shook mine:

    “Nice to meet you, Mr. Thomas. How was your health for the last year?”

    I looked surprised that he knew my name. 

    He smiled even wider, then winked at me with his green eye.

  • Hesus [PL]

    Hesus [PL]

    Hesus (ang. “Hesus – Know Your Guest”)

    Do pracy dojechałem na ósmą i po rozłożeniu całego majdanu kabli, zasilaczy i elementów projektu, który próbowałem popchać nieco do przodu w domu, delektowałem się pierwszą dziś kawą. Za chwilę powinien dotrzeć tutaj kandydat na pracownika, nasz przyszły, potencjalny programista. W CV doświadczenie przedstawiał niewielkie, ale jak wiadomo, rynek pracy jest w tym zakresie wygłodzony i nie ma co przesadzać z wymaganiami. Dwa lata robił w korpo i programował już w językach, których używaliśmy. Zawsze to coś. 

    Usłyszałem szelest zza ściany, a jako że w obrębie firmy nasze laboratorium jest na poddaszu i ma mocno wyciszone drzwi, do których progu prowadzą dodatkowe dwa stopnie, to nie każdy zgaduje, że musi zapukać w klamkę prawie na wysokości czoła, aby usłyszano go po drugiej stronie. Zwyczajnie wycisnęliśmy maksimum miejsca z posiadanego lokalu i nie ma marmurów i recepcji jak w dużych firmach. Uzgodniłem z panią sekretarką, że zaprowadzi go do mojej dziupli, kiedy tylko się pojawi. Pewnie idzie – pomyślałem, wstałem więc szybko i otwarłem drzwi.

    Faktycznie stał tam. Oglądał nasz podręczny magazynek kabli i złączek umieszczony na antresoli, ale gdy usłyszał dźwięk skrzypnięcia zawiasów odwrócił się w moją stronę i podszedł kilka kroków. Zamaszyście wskazałem stojące na wprost wejścia krzesło kolegi przychodzącego później do pracy, mówiąc: 

    – Zapraszam do środka. Proszę spocząć tutaj. 

    Wszedł niepewnie po schodkach do wnętrza naszej małej pracowni. Otaksowałem przybysza. Mizernej postury, z przydługimi rękawami bardzo rozciągniętego szarego swetra, o bladej cerze i włosach przysłaniających oczy, niezbyt przypominał kandydata na programistę. Żeby chociaż miał brodę… Właściwie to nikogo mi nie przypominał. Choć może jednak była taka wirtualna postać, muzyk, wokalista. Też takie ręce do kolan. 2-D. 

    Usiadł, zgarbiony, na wskazanym przeze mnie krześle, oddalonym o jakieś dwa metry od mojego miejsca pracy, na które wróciłem. Wziąłem głębszy oddech, zebrałem myśli i zwracając się do kandydata zacząłem pospolicie: 

    – No to w jakim języku pan programuje najlepiej i czy miał pan już do czynienia z projektami embedded?

    – Miedź. Daj pan miedź… – wyszeptał łamiącym się głosem, garbiąc się jeszcze bardziej.

    No tak, ależ ja byłem głupi. Pomyliłem się zasadniczo – przecież to żul jakiś, a nie informatyk. Szlag nagły, a ja go tu na pokoje zapraszam, żeby się lepiej rozejrzał, co podczas włamania można ukraść. 

    – Nie mamy miedzi. Złomu też nie mamy. Mogę dać panu dwa złote – wydusiłem w końcu gniewnie w jego kierunku. 

    – Nie chcę. To miedź nieczysta. Miedzi daj, trochę daj, bardzo proszę. Masz, kable masz przecież. 

    – Trochę to znaczy ile? – zapytałem. 

    – Kilka gramów wystarczy…

    – Tu i teraz chcesz dostać kilka gramów miedzi, takiej z kabla?

    – Tak, kabla, daj proszę, jak najszybciej daj…

    Po chwili namysłu przesunąłem w jego stronę napoczęty woreczek z grotami do lutownicy transformatorowej – są przecież miedziane. Wziął, otworzył, zapakował wszystkie do ust (Boże, jakie on miał szerokie usta…) i zaczął je dosłownie żuć. Siedziałem skamieniały, a on po chwili wyraźnie się ożywił. Podniósł głowę i obracając nią powoli popatrzył po pokoju. Wtedy zobaczyłem pomiędzy jego ciemnymi włosami opadającymi na czoło ogromne, nienaturalnie wielkie i całkowicie czarne oczy. Tego dziwnego uczucia, które mnie zalało, nie nazwałbym strachem, ale poczułem coś w rodzaju poważnych wątpliwości, czy ja to spotkanie przeżyję. 

    Zacząłem ostrożnie: 

    – Wiesz, miałem mieć spotkanie z kandydatem do pracy, programowania…

    Popatrzył na mnie i spokojnym głosem odpowiedział: 

    – Uciekł. Nie sądzę, żeby wrócił, bo Wy wszyscy jak uciekacie, to już nie wracacie. Chociaż – bez uogólnień. Ty jesteś tu dalej. Zaskakujące. A w czym tu programujecie?

    – W sensie języka? W C ++, coś tam w C Sharp. Mówi Ci to coś?

    – Mówi – wykrzywił twarz. – mocno obiektowy. Pokaż kod, jakiś kawałek Twojego kodu. 

    Zawahałem się – w końcu kod naszych programów to tajemnica firmy. Wstałem i zamknąłem drzwi, aby mieć pewność, że nikt z innych działów nie usłyszy, co tu mówię. 

    – Dobra, mogę Ci pokazać to, nad czym pracuję teraz. Ładowarka do samochodów. Musisz zaczekać chwilę, jeżeli ma to działać. Pospinam elementy prototypu, nie mam tak na gotowo, bo brałem je do domu. 

    – Tylko Bluetooth włącz. 

    – Skąd Ty się na tym znasz, przecież widzę, że nie jesteś zwyczajnym człowiekiem. Nawet trzydzieści lat w korpo tak nie zmienia. 

    – Znam, bo przeczytałem internet. Częściowo oczywiście, gdyż macie tego dużo i w dużej mierze niefajne, ale skupiłem się na tym, co mnie interesowało. Odfiltrowałem. 

    – W sensie gdzie go przeczytałeś, ten internet? To są jeszcze jakieś kawiarnie internetowe w mieście? Wpuścili Cię z takim wyglądem? Czy ktoś dał Ci się podłączyć?

    – Inaczej. Najpierw przeczytałem księgarnię, ale bez większych sukcesów, bo mnie wkrótce wyproszono. Tylko troszeczkę zdążyłem. A resztę z Wi-Fi, kiedy tylko zrozumiałem,na czym polega i jak jest zabezpieczone. Udało mi się mentalnie podłączyć. Przy budynkach wszędzie wyłazi jakieś Wi-Fi. Dobra, widzę Twój bluetooth. 

    Uspokoiłem się nieco i opanowałem oddech. Ciekawość zaczynała brać górę nad strachem. Zapytałem: 

    – Po co Ci była ta miedź? Żywisz się tym?

    – Domyślny jesteś. 

    – A dlaczego akurat przyszedłeś tu, po schodach do mnie?

    – Jednak niedomyślny. Bo wyczułem miedź. Przepraszam za nachalne żebranie o jedzenie, ale goniłem już ostatkiem sił. Czyli jak, mogę programować?

    Z wahaniem ustąpiłem mu miejsca. Wreszcie mogłem przyjrzeć się całej jego figurze. Miał może półtora metra wzrostu. Zanim usiadł na moim fotelu, to podrapał się po plecach. Zrobił to ręką z siedmioma palcami bez przeciwstawnego kciuka. Wyglądało to jednocześnie strasznie i śmiesznie, trochę jak w pałacu strachu w obwoźnym wesołym miasteczku. 

    Sweter miał markowy i całkowicie ziemski, co nie umknęło moim oczom, bo nosił go na lewą stronę i metka sterczała przy szyi. Znałem nawet markę. Bogato. 

    – Skąd masz ten sweter?

    – Ukradłem. Właściwie wtedy, kiedy go kradłem, to nie wiedziałem jeszcze, że go kradłem, bo Wi-Fi znalazłem później, żeby się tego między innymi dowiedzieć. Ale teraz wiem i jest mi przykro. O, popatrz – tu się pomyliłeś, to jest niepoprawne użycie wskaźnika, widzisz to? Poprawiam. 

    Skompilowałem. Zadziałało. Głowiłem się nad tym już dwa dni. Niezły jest. 

    – No dobra – postanowiłem zorientować się nieco bardziej w sytuacji mojego dobroczyńcy – bez obrazy, że zapytam, ale czy Ty jesteś jakimś człowiekiem-mutantem? Masz jakieś imię?

    – Nie da się mnie obrazić. Co do Twojego pytania – jeżeli bycie odległą generacją od Twojej to bycie mutantem, to tak, oczywiście. Nie mam imienia w Waszym języku, bo my w ogóle nie mamy imion i porozumiewamy się nieakustycznie, bezdźwięcznie, falami mózgowymi – jednak tu nazywają mnie póki co najczęściej Jezus, ale nie nawiązują kontaktu i uciekają.  Cringe – jak mawia tu młodzież. Niekiedy też inaczej mnie określali, ale to są słowa wulgarne. Wiem to ze słownika przekleństw i wulgaryzmów Waszego narodowego wydawnictwa. To akurat zdążyłem przeczytać w księgarni całe i nawet zastosowałem szeroko na tych, którzy chcieli mnie z niej wyrzucić…

    No tak, szybko się uczył i zapobiegliwie utrwalał wiedzę, korzystając z niej natychmiast. Niczym małe dzieci przy stole na imieninach szwagra. Też tak prędziutko chłoną wiedzę, niczym gąbka. – Długo tu jesteś? I skąd tu się wziąłeś?

    – Będzie tego Wasze dwa tygodnie i raczej próbuję unikać kontaktów, bo nie chcę nikomu sprawiać przykrości swoim nietypowym wyglądem. Jak dobrze wszystko zrobiłem w moim programie to dziś wracam do siebie. A pojawiłem się tu, ponieważ zostałem skazany na śmierć przez przewektorowanie w losowe miejsce lokalnego Wszechświata. 

    – Przewektorowanie, powiadasz. Lokalnego. No tak. To są jakieś inne?

    Pokiwał głową bez słowa. Poczułem się dziwnie, wyobrażając sobie ułożone w trójkąt kule bilardowe, spośród których czarna to nasz skromny, lokalny Wszechświat. Pewnie nawet nie jest z tych większych.

    – Może będę mówił do ciebie „Hesus”, bo Jezus kojarzy się mi jednoznacznie z inną osobą. – Podałem mu rękę, którą objął swoimi zimnymi szponami. – Miło mi, Hesus, ja mam na imię Thomas i też jestem programistą. Masz zimną rękę – jesteś chory? A może zmiennocieplny?

    – To drugie, dla oszczędności energii i możliwości życia w niestabilnych temperaturach, ale z szacunku dla Ciebie, jako, że wiem, jak należy się witać, to trzymałem ją na dole pod swetrem, gdyż tam jestem najcieplejszy – pokazał palcem gdzie. – Chciałem, żeby nie było ci niemiło ściskać takie zimne ciało. 

    Gwałtownie zapragnąłem umyć ręce. Przeprosiłem i poszedłem do łazienki. Trwało to chwilę. Gdy wróciłem, Hesus z zaangażowaniem przerabiał moje programistyczne wypociny. Zerknąłem w ekran. Przybyło sporo linijek.

    – Zginąłbyś w próżni, Hesus?

    – Oczywiście – Hesus wykazywał podzielność uwagi. Odpowiadając jednocześnie porządkował i rozbudowywał kod programu. Dosłownie zarejestrował się w moim komputerze jako klawiatura bluetooth i skurczybyk pisał prosto z głowy. Robił to w jakimś oszalałym tempie. Osobna sprawa, że klawiszy naciskać nie musiał. Z drugiej strony, pewnie byłby szybszy i na klawiaturze, z tą jego przewagą ilości palców. 

    – I trafiłeś akurat tutaj, a nie w próżnię?

    – Bo szczęściu trzeba dopomóc – znowu popatrzył na mnie czarnymi oczyma, odgarniając włosy z czoła – to ja pisałem firmware systemu teleportacji, który używamy do przemieszczania się i ukryłem backdoor w procedurze kary śmierci. Ale nie wyszło mi idealnie i coś w procedurze dzielenia wymiarów zaokrąglane jest nie tak. Nieco pod ziemią wylądowałem, pół metra może. Na szczęście ręce mi wystawały nad powierzchnię gruntu i wygrzebałem się. Już wtedy od miejscowych usłyszałem, jak mnie tutaj nazywają, choć nie byli pewni, czy Jezus, albo Okurva, czy alternatywnie – Zombie. I oczywiście uciekli. Dziwne macie metody kontaktu z przybyszami. 

    – No to musiałeś nieźle coś nabroić, tam u Was, jak Cię skazali na śmierć? – skonstatowałem głośno. Czy „nabroić” to odpowiednie słowo dla skazanego na najwyższą karę?

    – Jak to i u Was w filmach – wszystko przez samicę, bo są i takie. Troszkę pomieszałem w kodzie teleportacji, żeby zaimponować tej, z którą chciałem się w przyszłości połączyć. Zrobiłem tak, żeby znaleźć się tam, gdzie trzeba wtedy, kiedy trzeba, a wyszedł z tego pospolity armagedon. 

    Pomilczałem chwilę bez komentowania. Hesus zagadnął: 

    – Nie wracajmy już lepiej do tego. To co jeszcze ta Twoja ładowarka ma robić?

    Po chwili zawahania zacząłem mu opowiadać o założeniach i wygrzebałem z szuflady szkice interfejsu użytkownika, a Hesus przyglądnął się im uważnie, zadając kilka technicznych pytań. I jednocześnie, bez przerwy programował, dodawał od razu wielkie bloki kodu. To były dosłownie czary. Po krótkim czasie skompilował i uruchomił program. Ponaciskałem przyciski – na ekranie prototypu wszystko wyglądało i działało tak, jak trzeba. Patrzyłem na efekty osłupiały. Jego styl pisania był bardzo czytelny, ale tyle tego…

    – Ja się doczytam potem po Tobie? Możesz dodać jakiś opis? – wydusiłem z siebie w końcu. Wolałem się upewnić, czy w ogóle podołam potencjalnemu prowadzeniu rozwojówki dzieła takiego geniusza klawiatury (tak, wiem, bluetoothowej). 

    – Dobrze, już komentuję kod – skinął głową potakująco. 

    Ekran zalała zieleń komentarzy. 

    – Słuchaj, Hesus, po co Wam siedem palców bez przeciwstawnego i takie szpony?

    – Ewolucja, jak i u Was. Nasza cywilizacja rozwiązała właściwie wszystkie problemy społeczne, a praca fizyczna jest zrobotyzowana, ale pozostał problem podrapania się pod łopatką. I zadziałaliśmy genetycznie, poprawiając naszą budowę tak, żeby i ten kłopot zniknął. Patrz, jak to zdaje egzamin i ślicznie działa. 

    Podrapał się naraz pod obydwoma łopatkami, rękami na krzyż. Urocze. 

    Nagle ni z tego, ni z owego zaczął się trząść. 

    – Coś nie tak? – zapytałem, robiąc krok w tył. 

    – Mój czas mija, już mam sygnał, uczucie, że za chwilę mnie przewektoruje z powrotem. 

    – Jak na filmach, w snopie światła przez sufit?

    – Nie, po prostu zniknę, za dziesięć sekund. 

    Pomyślałem sobie, jak ja bym chciał mieć takiego pracownika. Ale skoro to już koniec, może warto zadać jedno, najważniejsze pytanie. Chodziło mi ono już po głowie, a teraz postanowiłem prawie wykrzyczeć je w pośpiechu: 

    – Hesus, powiedz mi jakąś mądrość! Coś, co Twoim zdaniem będzie miało największy wpływ na ludzkość. W końcu Wasza cywilizacja jest znacznie bardziej rozwinięta niż nasza. Popchaj do przodu i naszą!

    Popatrzył na mnie tymi swoimi wielkimi czarnymi, smutnymi oczyma i powiedział dobitnie: 

    – Twoje programowanie obiektowe ssie. 

    I zniknął. 

    Ładowarka samochodów elektrycznych poszła do produkcji. Sprzedaje się dobrze i działa bezbłędnie. Jak zauważyłem, jest nawet zaopatrzona w sztuczną inteligencję, rozpoznającą zakłócenia sieci elektrycznej.

    Kodu Hesusa jeszcze nie ogarnąłem. Do zrozumienia takiego dzieła jednak potrzebna będzie pomoc z nieba.

    2021, 2024 Kraków


    Z serdecznymi pozdrowieniami dla wszystkich, którzy czytają moje felietony, opowiadania i powieść (“Kyle”, pierwszy od 17.01.2025 w księgarniach, drugi tom już się tworzy).
    Pozdrawiam moich recenzentów: wspaniałego scenarzystę i reżysera, pana Piotra Wereśniaka (Kilera oglądał każdy), panią Ewelinę Biernaś z epitetykorekta.pl , tłumacza powieści “Kyle” na język angielski, Antoniego Pirowskiego.

    Nie mogę nie dodać tutaj wszystkich z platformy X-Twitter oraz Bluesky.




    x.com/TomaszTheT

    bsky.app/profile/thomasthet.bsky.social

    facebook.com/TomaszMarcinPirowski

  • Hesus [ENG]

    Hesus [ENG]

    I arrived at work at eight o’clock and, after laying out the whole maypole of cables, power supplies and elements of the project I Was trying to push a little forward at home, I enjoyed my first coffee today. A staff candidate, our prospective future programmer, should be arriving any minute. He presented little experience on his CV, but as we all know, the job market is starved in this area and there is no need to exaggerate the requirements. He had done two years at a corpo and was already programming in the languages we were using. That’s always something. 

    I heard rustling from behind the wall, and as within the company our studio is in the attic and has a heavily soundproofed door with an extra two steps leading up to the threshold, it’s not everyone’s guess that he has to knock on the handle almost at forehead height to be heard on the other side. We have simply squeezed the maximum amount of space out of the premises we have and there are no marbles and no reception desk like in big companies. I arranged with the secretary to take him to my hole when he turned up. He’s probably coming,’ I thought, so I got up quickly and opened the door. 

    He was standing there, looking at our handy stash of cables and connectors placed on the mezzanine floor, but when he heard the sound of the hinges creaking he turned towards me and walked a few steps. I pointed sweepingly to the chair of a colleague coming later to work, saying: 

    — I invite you to come inside. Please rest here. 

    He walked uncertainly up the steps into the interior of our small laboratory. I eyed the supplicant. Of small stature, wearing the long sleeves of a very overstretched grey jumper and with a pale complexion, he did not really resemble a candidate for a programmer. If only he had a beard… Actually, he didn’t remind me of anyone. Although maybe there was a virtual character, a musician, a singer. Also, such hands to knees. 2-D. 

    He sat down, hunched over, in the chair I had indicated, some two metres away from mine. I have returned to my working desk. I gathered my thoughts and, turning to the candidate, began commonly: 

    — Well, what language do you program best in and have you dealt with embedded projects?

    — Copper. Give me copper… — he whispered in a cracking voice. 

    Well, yes, but I Was dumbfounded. I was fundamentally mistaken — after all, he’s a joker, not a computer scientist. A sudden hit, and I invite him here to the rooms to have a better look around to see what can be stolen during a break-in. 

    – We don’t have copper or scrap metal. I can give you two zlotys,’ I finally choked out angrily in his direction. 

    – I don’t want to. It’s impure copper. Give some copper, a little copper, please. Here, you have cables after all. 

    – A little means how much? – I asked. 

    – A few grams is enough…

    – Here and now, do you want a few grams of copper, the kind from a cable?

    – Yes, cable, please, here and now…

    After a moment’s thought, I moved a bag of transformer soldering iron tips towards him – they are copper after all. He took them, opened them, packed them all in his mouth (God, what a wide mouth he had…) and started literally chewing them. I sat petrified, and after a while he visibly became animated. He raised his head and, turning it slowly, looked around the room. Then I saw between his dark hair falling over his forehead huge, unnaturally large and completely black eyes. The strange feeling that flooded me I wouldn’t call fear, but I felt something like serious doubt as to whether I would survive this encounter. 

    I began cautiously: 

    – You know, I Was supposed to have a meeting with a job candidate, programming…

    He looked at me and in a calm voice replied: 

    – He ran away. I don’t think he’s coming back, because you all, when you run away, you don’t come back. Although – no generalisations. You are still here. Surprising. And what are you programming in here?

    – In terms of language? In C ++, something in C Sharp. Does that ring a bell to you?

    – Yep – he twisted his face. – heavily object-oriented. Show the code, some piece of your code. 

    I hesitated – after all, the code of our programs is a company secret. I stood up and closed the door to make sure no one from other departments could hear what I Was saying here. 

    – OK, I can show you what I’m working on now – a car loader. You’ll have to wait awhile if it’s going to work. I’ll put the prototype parts together, I don’t have it ready like that because I Was taking it home. 

    – Just set Bluetooth on. 

    – How do you know this stuff, after all, I can see you’re no ordinary person. Even thirty years in a corpo does not change that. 

    – I know because I read the internet. Partly, of course, because you have a lot of it and much of it uncool, but I focused on what interested me. I filtered out. 

    – In terms of where you read it, the internet? Are there still any internet cafés in town? Did they let you in with that look? Did someone give you a plug?

    – Otherwise. I read the bookshop first, but without much success because I Was asked out. I only managed a little bit. And the rest with Wi-Fi, as soon as I understood how it worked and how it was secured. I managed to mentally connect. There’s some kind of Wi-Fi everywhere in the buildings. Okay, I can see your Bluetooth. 

    I calmed down a bit and got my breathing under control. Curiosity was starting to take over fear. I asked: 

    – Why did you need the copper? Do you feed on it?

    – You’re guessing. 

    – And why did you come here, up the stairs to me?

    – But inadvertent. Because I smelled copper. I apologise for the intrusive begging for food, but I’ve been chasing after the last of my strength. So what, can I programme?

    I hesitantly gave way to him. I was finally able to get a good look at his entire figure. He was maybe a metre and a half tall. Before he sat down in my chair, he scratched his back. He did this with a hand with seven fingers without an opposable thumb. It looked both scary and funny at the same time, a bit like being in a palace of fear in a travelling amusement park. 

    His jumper was branded and completely earthy, which didn’t escape my eyes because he wore it inside out and the label was sticking up at the neck. I even knew the brand. Richly. 

    – Where did you get that jumper?

    – I stole it. I mean at the time I stole it, I didn’t know I had stolen it yet because I found the Wi-Fi later to find out, among other things. But now I know and I’m sorry. Oh, look – this is where you went wrong, this is an incorrect use of a pointer, do you see that? I’m correcting it. 

    I compiled it. It worked. I’ve been thinking about it for two days now. It’s not bad. 

    – All right – I decided to orient myself a bit more to my benefactor – no offence to ask, but are you some kind of mutant human? Do you have a name?

    – It is impossible to offend me. As to your question – if being a generation away from yours is being a mutant, then yes, of course. I don’t have a name in your language, because we don’t have names at all and communicate non-acoustically, soundlessly, with brain waves – yet here they call me Jesus most of the time, but they don’t make contact and run away. Cringe – as the youngsters here say. Sometimes they have also referred to me differently, but these are vulgar words. I know this from your national dictionary of swear words and vulgarisms. I managed to read it in a bookshop all the way through and even applied it widely to those who wanted to throw me out of it…

    Well, yes, he was a quick learner and precautionary consolidator of knowledge, using it immediately. Like little children at the dinner table at a brother-in-law’s name day. They also absorb knowledge so quickly, like a sponge. – How long have you been here? And where did you come from?

    – It’s going to be your fortnight, and I’m rather trying to avoid contact because I don’t want to make anyone uncomfortable with my unusual appearance. As I have done everything well in my programme I am back to myself today. And I have appeared here because I have been sentenced to death by being re-vectored to a random place in the local Universe. 

    – Re-vectored, you say. Local Universe. Well, yes. Are there any others?

    He nodded his head without saying a word. I felt strange. – ’Then maybe I’ll just say „Hesus”, because I associate Jesus unequivocally with another person.’ – I shook hands with him, which he embraced with his cold claws

    – Pleased to meet you, Hesus, my name is Thomas and I am also a programmer. You have a cold hand – are you ill? Or are you cold-armed?

    – The latter, for the sake of saving energy and being able to live in unstable temperatures, but out of respect for you, as I know how you should be greeted, I kept it down under my jumper, as that’s where I’m warmest – he showed with his finger where. – I wanted to make it unpleasant for you to squeeze such a cold body. 

    I violently wanted to wash my hands. I went to the bathroom. It took a while. When I returned, Hesus Was constantly reworking my programming excrescences. 

    – Would you die in a vacuum, Hesus?

    – Of course – Hesus was showing divided attention. While answering, he was simultaneously sorting out the programme code. He literally registered himself on my computer as a Bluetooth keyboard and scurrilously typed straight from his head. He was doing it at a sort of frenetic pace. The separate issue is that he didn’t have to press the keys. On the other hand, he would probably have been faster on the keyboard, with the advantage of the number of fingers. 

    – And did you hit just here and not in a vacuum?

    – Because luck has to be helped,’ he looked at me again with black eyes, pushing his hair back from his forehead, ’I Was the one who wrote the firmware for the teleportation system we used to move around and hid the backdoor in the death penalty procedure. But it didn’t work out perfectly for me and something in the dimensional division procedure rounded up. I landed slightly underground, half a metre maybe. Fortunately, my hands were sticking out above the surface of the ground and I caved in. By then I had already heard from the locals what they called me here, although they weren’t sure whether Jesus, or Holyfuck, or alternatively, Zombie. And of course, they ran away. Strange methods you have of contacting newcomers. 

    – Well, you must have done something pretty bad, there at your place, how did they sentence you to death? – I concluded. Is ’messed up’ the right word for a person sentenced to the highest penalty?

    – As in your films – all because of the female. I messed up a bit in the teleportation code to impress the one I wanted to connect with in the future. I made it so that I would be where I needed to be when I needed to be there, and a common armageddon came out of it. 

    I was silent for a while without commenting. Hesus puzzled: 

    – Let’s not get into that again. Then what else is this charger of yours supposed to do?

    After a moment’s hesitation, I started telling him the premise and showing him sketches of the user interface, and Hesus glanced at them and programmed. He was adding huge chunks of code straight away. It was indeed magic. After a short while he compiled the programme and everything worked as it should. I was looking at the effects stupefied. 

    – I’ll read up on you later. Can you add a description? – I finally choked it out. I wanted to make sure I Was up to the task of potentially leading the development of such a keyboard genius (yes, yes, a Bluetooth keyboard genius). 

    – OK, I’m already commenting on the code – he nodded affirmatively. 

    The screen was flooded with green comments. 

    – Listen, Hesus, why do you need seven fingers without an opposing one and such claws?

    – Evolution, as in you. Our civilisation has solved virtually all social problems, and manual labour is robotic, but the problem of scratching under the shoulder blade remains. And we have acted genetically, improving our structure so that this trouble disappears too. See how it passes the test and works beautifully. 

    He scratched under both shoulder blades at once, with his arms crosswise. Lovely. 

    Suddenly, out of the blue, he started shaking. 

    There something wrong? – I asked, taking a step back. 

    – My time is passing, I’ve already got the signal, the feeling that in a moment he’s going to re-inflect me. 

    – Like in the movies, in a shaft of light through the ceiling?

    – No, I’ll just disappear, in ten seconds. 

    I thought to myself, how I wish I had an employee like that. But now that it’s over, perhaps it’s worth asking the one most important question. It had already been going through my head, and now I decided to almost shout it out in a hurry: 

    – Hesus, tell me some wisdom! Something that you think will have the greatest impact on humanity. After all, your civilisation is far more advanced than ours. Push ours forward too!

    He looked at me with those big black sad eyes of his and said emphatically: 

    – Object-oriented programming sucks. 

    And he disappeared. 

    The electric car charger went into production. It sells well and works flawlessly. As I noted, it is even equipped with artificial intelligence. The Hesus code I have not yet grasped. To understand it, however, you will need help from heaven. 

    2021, Krakow